niedziela, 18 stycznia 2015

Mężczyznom mojego życia


Grudzień, późne popołudnie. Za oknem piękny widok na zalane deszczem Aleje Jerozolimskie. Razem z D niespiesznie kontemplujemy smak doskonałej kubańskiej kawy zaparzonej w doskonałym włoskim ekspresie. Borysek, uroczy, tłuściutki potomek D i jej męża, siedzi grzecznie w kojcu, całkowicie zaabsorbowany wielką pluszową żyrafą i toczy ze sobą monolog w zupełnie dla nas niezrozumiałym języku. Korzystając z tej rozkosznej chwili spokoju, pochłaniamy czekoladowe ciastka, narzekamy na swoje życie, jednocześnie podkreślając, że w gruncie rzeczy nie jest wcale takie złe. 

Średnio raz w miesiącu przeżywam bliżej nieokreślony kryzys, który objawia się kompletnym zwątpieniem we wszystko, co mnie otacza. Znamy się z D od dziesięciu lat i przez ten czas zdążyła już przywyknąć do moich gwałtownych zmian nastroju, traktując je jak coś zupełnie oczywistego. Tego dnia, kiedy siedziałam na jej wielkiej kanapie, skulona w sobie, i pociągając nosem, tłumaczyłam jej, że nic nie ma sensu, bo do niczego się nie nadaję, D nagle znienacka rzuciła: "Napisz w końcu coś o facetach."

D, wykwalifikowana pani psycholog, cyniczna, złośliwa, bezwzględna, szczera do bólu, kochająca matka tłustego Boryska jest chyba jedyną osobą na tym świecie, która potrafi mną potrząsnąć, wylać mi na głowę kubeł zimnej wody i przywrócić do życia z najgłębszej nawet egzystencjalnej agonii. I właśnie kiedy tłumaczyłam jej, jak bardzo przeżywam, że moje develope jest takie sztywne, że moje teksty są takie beznamiętne, że moje życie niebezpiecznie przypomina moje teksty i mój sposób wykonywania develope, powiedziała krótko: "Napisz w końcu coś o facetach.". I tyle. Nie "głowa do góry, poradzisz sobie", nie "jesteś dla siebie zbyt surowa", nie "jest świetnie, naprawdę, nie martw się", tylko właśnie "Napisz w końcu coś o facetach.". 

Faktycznie, temat mężczyzn omijam szerokim łukiem, jak zużytą pieluchę Boryska, do której strach podejść... Dlaczego? Nie wiem. Bo przecież mężczyźni towarzyszyli mi od zawsze, od najmłodszych lat mojego życia. Mężczyźni mnie uczyli, bronili, chronili, inspirowali, zachwycali, zdumiewali siłą i odwagą, przerażali czasem wrodzonym zamiłowaniem do przemocy, imponowali mi licznymi talentami, ale przede wszystkim - byli przy mnie. Nie mogłabym być "kobietą bez mężczyzn", bo mężczyźni są fundamentem mojego małego świata. Mężczyźni mnie uspokajają, stabilizują mój chwiejny nastrój, nakierowują mnie na właściwy tor, gdy się zagubię w życiu. Tak, bez wątpienia, mężczyźni są mi niezbędni jak tlen, jak woda, pożywienie, jak biblioteka pełna książek, jak wygodne buty, ukochana kawa, jak muzyka, taniec, jak naleśniki z czekoladą, albo deser lodowy ku pokrzepieniu zbolałej duszy. Bez mężczyzn zginęłabym pewnie, rozpadłabym się na kawałki. Dlaczego o tym nie piszę? Cóż, może jest to dla mnie tak oczywiste, jak jedzenie śniadania, jak oddychanie, jak biblioteka pełna książek, jak wygodne buty, ukochana kawa, jak muzyka, taniec, jak potrzeba zjedzenia czasem deseru lodowego, ku pokrzepieniu zbolałej duszy - nie wiem. 

Pamiętam, że męski świat zawsze wydawał mi się fajniejszy niż mój własny. Pamiętam, jak będąc dzieckiem bez przerwy naśladowałam mojego cztery lata starszego kuzyna, uważając go za jedyny święty wzór i autorytet. Kiedy M pluł, łaził po drzewach, skakał z wysokiego ogrodzenia, czy grał w piłkę, ja też chciałam. Chciałam być taka odważna, jak on. I choć ciągle mi dokuczał, robił głupie żarty, przezywał mnie w najbardziej kreatywny i zaskakujący (jak na dziesięciolatka) sposób, to dziś z perspektywy czasu muszę przyznać, że wiele się od niego nauczyłam. Nauczyłam się jeść tosty z podwójnym serem, bo M uwielbiał roztapiający się ser. Nauczyłam się perfekcyjnie oszukiwać w Monopol. Nauczyłam się liczyć do dwudziestu na czas, opowiadać głupie dowcipy, bekać, stać na bramce, bo M nigdy nie pozwalał mi grać w ataku. Nauczyłam się też kochać Michaela Jacksona, bo M go kochał. Pamiętam, że kiedy jechaliśmy razem nad morze, zajadając się żelkami Haribo, w tle leciał "Thriller" i że śpiewaliśmy z Michaelem na całe gardło ku przerażeniu dorosłych, choć żadne z nas nie znało słów. Nad morze jechaliśmy prawie 12 godzin, bo okazało się, że mam chorobę lokomocyjną i zatrzymywaliśmy się co pięć minut, a ja biegłam w popłochu do lasu,  żeby zwrócić naturze zawartość swojego żołądka,  co wujek za każdym razem komentował: "Po cholerę dawaliście jej do jedzenia te pieprzone żelki?!" 

Mając kilka lat, zobaczyłam w telewizji fantastyczny spektakl, po którym postanowiłam, że jak mi w życiu nie wyjdzie z karierą baletnicy/strażaka/detektywa/księżniczki, zostanę... magikiem. Taka myśl mi przeszła przez głowę, gdy gapiąc się jak urzeczona w ekran telewizora, obserwowałam z całą resztą świata, jak słynny David Copperfield przenika przez Chiński Mur, albo lewituje nad Wielkim Kanionem. Po tym jak za sprawą jego czarów zniknęła Statua Wolności, wiedziałam już, że go uwielbiam, że jest moim idolem, większym nawet niż mój kuzyn M, i że chcę być taka jak David, chcę wyczarowywać gołębie z kapelusza, latać nad wodospadem i robić całą resztę fantastycznych i absolutnie nieprawdopodobnych rzeczy. Kochałam Davida całym sercem i nienawidziłam Claudii Schiffer, jego ówczesnej narzeczonej, którą wielokrotnie na oczach milionów widzów przekroił na pół, żeby za chwilę znów ją skleić, za co za każdym razem dziękowała mu namiętnym pocałunkiem. I choć jego iluzje niewiele miały wspólnego z prawdą, ja szczerze wierzyłam we wszystko co robi. David Copperfield mnie oczarował na długie, długie lata. 
                        
Moje przedszkole mocno odbiegało od ówczesnych standardów. Zamiast śpiewać głupie piosenki o głupich krasnoludkach, rysować głupie kwiatki, bawić się w kółko graniaste i inne idiotyczne gry, które zdaniem głupich dorosłych są jedyną sensowną formą zabawy dla sześciolatków, my oglądaliśmy filmy o dżungli amazońskiej, słuchaliśmy opowieści o kosmosie i Wielkim Wybuchu, uczyliśmy się angielskiego i graliśmy w fajnych przedstawieniach. A przede wszystkim, zamiast zołzowatej, znudzonej życiem opiekunki, mieliśmy Pana K. Był fantastyczny. Był jednym z niewielu powodów, dla których pozwalałam się każdego ranka brutalnie zrywać z łóżka i ciągnąć za rękę do przedszkola. Było warto, choćby dlatego, żeby przekonać się co niesamowitego Pan K znowu wymyślił. Czasy spędzone w przedszkolu wspominam z ogromnym sentymentem, bo nasz wychowawca był naprawdę niezwykły. Dlatego z ogromnym smutkiem przyjęłam fakt, że zmarł niedawno po długiej chorobie. Często sobie myślę, że mieliśmy mnóstwo szczęścia, że na niego trafiliśmy. Dzięki Panu K, nie znam scen jak z horrorów, o opiekunkach przypominających swoim zachowaniem oficerów SS, brutalnie ładujących dzieciom do ust szpinakową breję. Dla mnie przedszkole było najfajniejszym miejscem na świecie. 

W przedszkolu miałam kumpla, Kamilka. Kamilek był straszną pierdołą i dzieci go nie lubiły, bo chodził ciągle zasmarkany i często płakał. Przyjaźniłam się z nim trochę z litości, a trochę na przekór światu, bo zawsze, od najmłodszych lat lubiłam wszystko robić inaczej. Był młodszy o rok i cechował go całkowity brak przystosowania do życia, więc musiałam się nim opiekować, bronić go przed wstrętnymi dzieciakami i tłumaczyć, żeby się nie przejmował, bo dzieciństwo jest krótkie i kiedyś dorośniemy, zostaniemy nieustraszonymi strażakami i wtedy to dopiero będzie zabawa. Wierzył w każde moje słowo i strasznie mnie lubił. Nie mam pojęcia, co się z nim stało, bo nasze drogi rozeszły się bezpowrotnie zaraz po ukończeniu zerówki. Kamil, jeżeli teraz czytasz ten tekst, to chcę Ci powiedzieć, że byłeś świetnym przyjacielem. I nie żałuję, że zamiast bawić się lalkami z nudnymi koleżankami z grupy, szwendałam się z Tobą po podwórku tworząc absurdalne historie z naszym udziałem. Mam nadzieję, że zrealizowałeś choć część z naszych planów na przyszłość - polecieć w kosmos, stworzyć maszynę, która sprawi, że jesteś niewidzialny, uratować świat przed siejącymi zło i zniszczenie potworami i takie tam... 

Drogi mój M, skoro już porwałam się na tak szalony krok i tworzę tekst, w którym na podstawie wielu sylwetek niezwykłych mężczyzn dowodzę, że męski świat jest mi bliski i absolutnie niezbędny, to nie może Cię tu zabraknąć. Drogi M, jesteś nie tylko doskonałym kompanem długich wieczornych rozmów, chodzącą encyklopedią, niewyczerpanym źródłem inspiracji, ale także przyjacielem. Przy Tobie odpoczywam od samej siebie, krzyczę, przeklinam i upijam się do nieprzytomności. Uwielbiam Cię, bo jesteśmy zupełnie różni, choć w gruncie rzeczy całkiem podobni. No i przeczytałeś chyba wszystko co kiedykolwiek napisano, przez co zawsze będziesz dla mnie obiektem nieskrywanego podziwu, bo wiem, że nigdy Ci nie dorównam, choćbym czytała bez przerwy, dniem i nocą. Drogi M, dziękuję za Jandę, za Bjork, i za całe mnóstwo rzeczy, które mi pokazałeś. I za to, że smakuje Ci wszystko, co ugotuję - nawet zuzłowata, niewyrośnięta pizza, i dziwnej konsystencji pasta z soczewicy, którą zajadłeś, aż Ci się uszy trzęsły. Drogi mój M, dziękuję, bo lubisz mnie taką, jestem, a po tym się właśnie poznaje prawdziwych przyjaciół. 

Dawno, dawno temu, kiedy ten blog, którego teraz czytacie, był dopiero mglistym marzeniem, bo całą moją energię pochłaniała ciężka praca w branży odzieżowej, do sklepu, w którym wówczas pracowałam, wszedł dziwny gość. Rozglądał się wokoło, zdezorientowany, jakby pierwszy raz w życiu miał przed oczami tyle wieszaków pełnych ubrań. Każdy szanujący się sprzedawca, który nie chce wylecieć z roboty z głośnym hukiem wie, że do każdego z klientów, choćby wyglądali jak kosmici, trzeba się promiennie uśmiechnąć, odczekać minutę z zegarkiem w ręku, po czym z gorliwym zaangażowaniem zaoferować pomoc. Mając do wyboru układanie jeansów na wielkim regale i rozmowę z tym potarganym jegomościem, wybrałam to drugie. Mój klient okazał się jednak czarującym człowiekiem i błyskawicznie zdobył moje serce, opowiadając mi o Mozarcie, koncertach fortepianowych Bacha, walcach Chopina, o Straussie, Rachmaninowie i innych wielkich wirtuozach muzyki. Dyskutowalibyśmy tak pewnie cały dzień, gdyby nie fakt, że mój gość się bardzo spieszył, więc niewiele myśląc oświadczył, że chciałby kupić żonie buty z wystawy, rozmiar 38, czarne oficerki - pamiętam, jak dziś. Żal mi było strasznie się z nim rozstawać, bo nieczęsto spotyka się tak ciekawe osobistości. Ten jeden dzień, ten jeden moment, sprawił, że poczułam, że moja praca w tym miejscu ma jakikolwiek sens. Na pożegnanie mój gość poprosił o kartkę papieru, narysował na niej trzy pięciolinie i zapełnił je rzędami nut, tworząc utwór, którego nigdy nie zagrałam. W rogu kartki napisał: Dla Pani Agnieszki - Jerzy Maksymiuk, dyrygent orkiestry Sinfonia Varsovia. 

Przez moje względnie krótkie jeszcze życie przewinęli się mężczyźni których podziwiałam, kochałam, za którymi tęskniłam przed długi, długi czas. Niektórych nigdy nie poznałam, bo umarli na długo przed moim urodzeniem, ja James Dean, czy Zbigniew Cybulski. Niektórzy nigdy nie istnieli, jak  Rhett Butler z "Przeminęło z wiatrem", Julián Carax, z powieści "Cień Wiatru Carlosa Ruiza Zafona. Niektórzy żyli zbyt daleko, w zupełnie odmiennych światach, żeby nasze drogi kiedykolwiek się skrzyżowały, jak Gregory Peck, czy Paul Walker. 

Drogi P, kiedy piszę ten list, jesteś pewnie gdzieś w okolicach Kioto, kontemplujesz piękne krajobrazy i cieszysz się każdym wspaniałym dniem swojego wspaniałego życia. Jest 16 grudnia, 2014 rok i właśnie w tym samym momencie kiedy Ty robisz fenomenalne zdjęcie na tle japońskich ogrodów, ja siedzę sobie w samym centrum swojego mikroświata, z laptopem na brzuchu i próbuję w kilku zgrabnych słowach wyrazić, jakie to szczęście, że jesteś jego częścią. Tylko tyle, bo jest już strasznie późno i potwornie chce mi się spać, a jutro z samego rana mam balet, więc kończę już. Dziękuję i ściskam Cię - Twoja A.M

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz