czwartek, 26 kwietnia 2018

Kobieca siła zawsze wygrywa | wywiad z Magdą Schejbal



Wydaje się groźna, ale jak sama mówi, zyskuje przy bliższym poznaniu. Kto się boi Magdy Schejbal, ten jej najzwyczajniej w świecie nie zna. W rzeczywistości to urocza i przesympatyczna dziewczyna, z którą mogłabym przegadać wiele godzin, gdyby tylko pozwolił jej na to czas... Obecnie artystka nie ma go zbyt wiele, bo właśnie przygotowuje się do wielkiej premiery spektaklu "Gra w życie" na scenie warszawskiego Teatru Ateneum. Mimo to znalazła dla mnie chwilę. W pewien poniedziałkowy wieczór, kiedy za oknem szalała burza, rozmawiałyśmy o kulisach pracy w teatrze, odwadze w dążeniu do zmian i  przygotowaniach do roli w najnowszej sztuce.



***

Muszę przyznać, że bałam się rozmowy z Tobą. Wydajesz się bardzo zasadnicza, zdystansowana, chłodna... Często spotykasz się z takimi opiniami? 

Tak, często. Ale z drugiej strony, myślę, że ludzie, z którymi się znam, przyjaźnię czy koleguję, dobrze wiedzą, że jestem osobą bardzo życzliwą i bardzo pozytywnie nastawioną do świata. Pewnie tak jest, że jak Cię widzą, tak Cię piszą, ale nie umiem już otwierać się przed światem, dawać siebie na tacy, bo wiem, że ludzie to wykorzystują. Rzeczywistość nauczyła mnie, żeby jednak trzymać dystans, ale z kolei kiedy czuję, że mogę się przed kimś otworzyć i mu zaufać, to tak się dzieje. Myślę, że moi znajomi to potwierdzą. Nie mam ich wielu - to prawda, że w tej chwili dobieram sobie towarzystwo bardzo ostrożnie. Kiedyś powiedziałam w wywiadzie, że wybaczam, ale nie zapominam i to mi chyba zostało. Może to kogoś zranić, ale palę za sobą mosty, bo życie mnie już nauczyło, że nie ma sensu ciągnąć za sobą ludzi, którzy nie chcą być potrzebni w naszym życiu. Taki zbędny bagaż powoduje tylko niepotrzebne perturbacje - szkoda na to życia. 

Zastanawiam się, czy na to pierwsze wrażenie nie wpływają role, które przyszło Ci grać w przeszłości. Nieraz przecież zdarzało Ci się wcielać w silne, charyzmatyczne, niezależne kobiety, które momentami wzbudzały lęk. 

(Śmiech) Dalej dostaję takie bardzo konkretne i charakterystyczne propozycje. Wszystkie role, które ostatnio przyszło mi grać na scenie, to bardzo silne osobowości, bardzo mocno zarysowane charaktery, ale to mnie cieszy. Choć charakterologicznie te dziewczyny są bardzo zbliżone do siebie, to mimo wszystko są bardzo różne, bo kobieca siła, jak dobrze wiesz, objawia się na różne sposoby i przybiera różne oblicza. W moich bohaterkach jest również ten pierwiastek inności, a ponieważ ostatnio życie daje nam, dziewczynom, po tyłkach, to tym bardziej się cieszę, że ten pierwiastek kobiecy potrafi być tak różny, tak silny, tak znaczący i tak wiele mówiący o nas samych. 

Z którą z ról widzowie nadal Cię identyfikują? Czy jest taka "łatka", która wciąż się za Tobą ciągnie? 

Jest kilka takich ról. Wiadomo, że z Basią z "Kryminalnych", z Ewą ze "Szpilek na Giewoncie", bo to są seriale, które bardzo mocno zapadły w pamięć widzów. Z drugiej strony bez przesady, też nie było tych ról tak dużo - nie jestem aktorką, która nie wiadomo ile ich w życiu zagrała... Ale cieszę się, że te role zostały zapamiętane. Młodzież, która oglądała mnie w dzieciństwie, dojrzewała wraz z moimi bohaterkami - i będzie to pewnie z nimi szło przez życie. Ale mam nadzieję, że jeszcze dam trochę z siebie widzom i że będą mieli szansę mnie poznać na nowo. 

Opowiedz mi coś o swoich początkach w aktorskim świecie. 

W połowie czwartego roku zakończyłam swoją edukację w szkole teatralnej (PWST w Krakowie, oddział we Wrocławiu - przyp. aut.) i dostałam dyplom. Moje wcześniejsze role zostały mi zaliczone jako prace dyplomowe i tym samym zakończyłam studia. Profesorowie ze szkoły doszli do wniosku, że nie ma sensu dłużej mnie trzymać, trzeba mnie wypuścić w świat, żebym zaczęła już pracować zawodowo. Zostałam rzucona na głęboką wodę, bo przyjechałam od razu do Warszawy, od razu do pracy, nie mając zielonego pojęcia, z czym to się je. Zagrałam wcześniej w filmie, w teatrze. Na trzecim roku zadebiutowałam w Teatrze Wybrzeże, w sztuce "Wojna polsko-ruska pod flagą biało czerwoną"...

Bardzo ciężki utwór, miałaś mocne wejście... To była chyba trudna rola, prawda? 

Trudna, ale ja uwielbiam swoją pracę, więc czy wspominam ją jako trudną rolę? Nie, raczej wspominam  poszczególne momenty, wspólne chwile z kolegami na scenie, to, jak mi się pracowało z Agnieszką Lipiec - Wróblewską... Inna sprawa, że generalnie niewiele z tamtego czasu pamiętam. To było tak stresujące i tak bardzo pochłaniała mnie ta praca... Pracowaliśmy ze cztery miesiące. Jeździłam wtedy z Wrocławia do Gdańska. Spore wyzwanie, duża scena, wielki teatr z tradycjami, a ja studentka trzeciego roku, nie wiadomo, skąd. Wspominam to bardziej w kategoriach snu, niż rzeczywistości (śmiech). 

Teatr, czy plan filmowy? Gdzie czujesz się lepiej? 

Nie mam takiego rozgraniczenia, kompletnie. To są chyba różne etapy w życiu. Zawsze byłam przekonana, że to kamera jest mi bliższa, bo z nią się lepiej rozumiałam i było nam bliżej do siebie, ale to tylko dlatego że na początku swojej pracy zawodowej tylko z nią miałam do czynienia. Scena po debiucie trochę odeszła w zapomnienie, ze względu na fakt, że najzwyczajniej w świecie nie miałam na nią czasu, plan filmowy pochłaniał mnie w stu procentach. Bardzo walczyłam przez te pierwsze lata, żeby gdzieś się zahaczyć w teatrze, ale fizycznie było to niemożliwe. Pracowaliśmy wtedy bez wytchnienia przez prawie pięć lat. Przerwy były dwutygodniowe - takie, żeby odsapnąć troszkę, po czym wchodziliśmy w kolejne sety serialu. Poza tym, w pewnym momencie seriale zaczęły być popularne i aktorzy grający w tych serialach również, przez co zaczęto nas postrzegać jako aktorów serialowych. W tamtych czasach bardzo trudno było mi uświadomić dyrektorom teatrów, że ja już stałam na scenie i potrafię to zrobić jeszcze raz, że nie jestem tylko twarzą z telewizora, którą wszyscy rozpoznają i która rozdaje autografy - że mogę dać z siebie coś więcej. 

Czyli seriale jednak utrudniają pracę w teatrze...

W tamtych czasach bardzo utrudniały. Wielu z nas - myślę, że mogę mówić też w imieniu kolegów - dostało łatki, a to trochę odbijało się na relacjach w pracy, bo koledzy, którzy wcześniej zaczynali od teatru, na tych, którzy swoje początki mieli w serialu, patrzyli trochę z przymrużeniem oka i z niewiarą, że coś z nas może być. Z perspektywy czasu widzę, że byliśmy traktowani trochę niefajnie. Ale rozumiem, że dla starszego pokolenia warsztat aktora jednak zawsze zaczynał się i kończył na teatrze, więc w momencie, kiedy młody człowiek zaczynał od telewizji, trudno było na niego patrzeć poważnie. Chociaż mam też duży żal, bo myślę, że to był taki moment, gdy mogłam jeszcze bardziej wykorzystać swoje możliwości i pokazać wszystko, co miałam do pokazania. Aż do czasu, gdy przyszłam tutaj na rozmowę. Iza Cywińska (dyrektor artystyczna warszawskiego Teatru Ateneum od 2008 do 2011 roku - przyp. aut.) powiedziała: "No dobrze, no to chodź..." i to był chyba jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu zawodowym, bo pomyślałam sobie, że jednak warto się nie poddawać, warto walczyć do końca, że chyba mam w sobie siłę, żeby to unieść. I udało się. 

Dzięki temu możemy Cię oglądać na deskach Teatru Ateneum. Występujesz aktualnie w dwóch bardzo przejmujących spektaklach reżyserowanych przez Iwonę Kempę - w "Ojcu" wcielasz się w córkę mężczyzny chorego na Alzheimera, w sztuce "Nad Czarnym Jeziorem" Twoja bohaterka mierzy się z tragedią, jaką jest strata dziecka. Trudne wyzwania... Ciężko było się przygotować do każdej z tych ról? 

Bardzo ciężko. Ale to są chyba uroki tej pracy. Nic nie przychodzi w niej łatwo i tym bardziej efekty  starań są potem tak cenne i człowiek tak bardzo przywiązuje się potem do tych ról i do tych spektakli. To ważne, że one nie przechodzą sobie gdzieś obok nas. To dwie bardzo różne i bardzo ciekawe role do zagrania - ważne dla mojego warsztatu, który wciąż jest jeszcze niedokończony i niepełny. Mam poczucie, że dużo mnie to kosztuje, że jest to spory wysiłek i bardzo się cieszę, bo czuję w tym trzecim już spektaklu w ciągu ostatnich paru lat, że się czegoś nauczyłam i daje mi to taką specyficzną satysfakcję zawodową. 

Wkrótce po premierze "Ojca" powiedziałaś w jednym z wywiadów: "Mam wrażenie, że widz mnie nienawidzi. Czuję gromiący wzrok widzów i widzek, którzy patrzą na mnie z dużym dystansem..."*. Zastanawiam się, skąd to przypuszczenie? Przecież Twoje bohaterki nie są złe - są załamane i zrozpaczone. Skąd Twoim zdaniem taka surowa ocena w oczach widzów? 

To jest ten moment, kiedy stajemy do ukłonów... Widzowie są wtedy bardzo wzruszeni, szczególnie ta starsza publiczność, która najczęściej siada w pierwszych rzędach. I u tej starszej widowni często zauważam żal w oczach, że oddałam tego ojca do domu opieki, że przecież córka nie powinna tak postąpić... Może to moja wyobraźnia, ale czasem mam takie wrażenie - nie u wszystkich oczywiście - że zdarzają się takie nienawistne spojrzenia widzów, którzy jeszcze przeżywają to, co przed chwilą działo się na scenie. 

To chyba świadczy o tym, że bardzo głęboko wchodzisz w rolę... Może powinnaś potraktować to jako komplement - jesteś bardzo wiarygodna, skoro po skończonym spektaklu publiczność wciąż widzi na scenie Anne i zupełnie zapomina, że teraz stoi przed nią Magda Schejbal!

Ale ja sobie potem myślę "Matko jedyna, oni mnie nienawidzą! Oni myślą, że ja ich po prostu szukałam, że oddałam tego ojca, to straszne!". A wiemy przecież, że w życiu bywa różnie i że musimy dokonywać różnych wyborów i one nie podlegają żadnym dyskusjom. Każdy ma inne problemy i nie należy ich w żaden sposób oceniać. 

Przed nami wielkie wydarzenie na scenie Teatru Ateneum - premiera "Gry w życie" Maxa Frischa w reż. Aleksandra Kaniewskiego. Grasz w tej sztuce Antoinette Stein, żonę głównego bohatera. Co możesz powiedzieć o swojej roli? 

Bardzo lubię tę postać! To jest taka kobieta naszych czasów. Akcja się dzieje niby w latach 60', ale myślę sobie, że taka dziewczyna mogłaby spokojnie odnaleźć się we współczesności. Pewnie można by było o niej różnie mówić  - niezależna, wyzwolona, jakkolwiek to brzmi... Myślę, że ta niezależność, ta wolność, która jej towarzyszy, najlepiej ją określa, choć oczywiście, w odzwierciedleniu sytuacji, w której się znajduje, przybiera różne oblicza. Trudno mi ją oceniać - myślę, że widz będzie musiał sam do tego podejść, po swojemu, bo to dość skomplikowana postać (śmiech). Kiedyś pewnie pomyślałabym o takiej Antoinette: "Co to za kobieta? Jaka pogubiona"... Z drugiej strony jest konkretna, przebojowa, wie, czego chce - tak to wygląda z zewnątrz. Ale w środku jest kompletny bałagan i - jak to mówi reżyser, Sasza Kaniewski - koszmar i masakra (śmiech). 

Główny bohater sztuki zachowuje się tak, jakby Twoja postać wyrządziła mu ogromną krzywdę - jakby była źródłem wszystkich jego nieszczęść i przyczyną wielkiej tragedii. Chyba coś w tym jest, bo w pewnym momencie widz dowiaduje się, że Antoinette wcale nie jest taka święta...

Pytanie, czy ona faktycznie nie jest święta, czy raczej nie jest w stanie zapanować nad swoimi reakcjami i pewne rzeczy po prostu się dzieją. Nam się zawsze wydaje, że mamy nad czymś kontrolę i to jest kolejna sztuka - ku mojemu zdziwieniu - gdzie odkrywam tę samą prawidłowość, że jednak z tą kontrolą nie zawsze jest tak łatwo. Tak samo było z "Nad Czarnym Jeziorem" - zastanawialiśmy się, na ile jesteśmy w stanie, będąc dorosłymi ludźmi i rodzicami, kontrolować to, co dzieje się w życiu naszych dzieci. Przy tej sztuce jest bardzo podobnie - stawia pytanie, do którego momentu mamy jeszcze wpływ na to, co się wydarza, a od którego momentu tę kontrolę tracimy, bo już tak daleko zabrnęliśmy w kłamstwach, w oszukiwaniu samego siebie, w próbach uszczęśliwiania kogoś na siłę... 

Sztuka ma ciekawy scenariusz, bo opowiada o człowieku, który otrzymał szansę na przeżycie swojego życia raz jeszcze - w poprawionej, "lepszej" wersji, z pominięciem błędów i złych decyzji. Jednak coś sprawia, że jego plan nie może dojść do skutku - lęk przed zmianami? 

Trudno powiedzieć... Ja na przykład mam tak, że jestem bardzo odważną osobą i sytuacje w tej sztuce, na które większość osób zareagowałaby szokiem, dla mnie nie stanowią tak dużych niewiadomych... Myślę, że odwaga w życiu, poczucie własnej wartości, wolność są bardzo ważne dla każdego z nas, bo mamy to życie tylko jedno. Warto pracować nad tym, żeby jednak nie bać się dokonywać wyborów, starać się przedzierać przez to życie, nie tkwić w jednym miejscu. Jak czujemy, że przez długi, długi czas jest źle, powinniśmy zrobić wszystko, żeby wyjść z tego impasu. Można być z kimś przez całe życie i udawać, że jest się szczęśliwym, tylko pod koniec życia człowiek sobie myśli "A gdyby tak się dało to wszystko odkręcić...". Chyba każdy z nas staje czasem przed takimi pytaniami. 

A gdybyś - tak jak bohater sztuki Maxa Frischa - miała możliwość zmodyfikowania czegoś w swoim życiu, przebudowania, poprawienia, to dużo by tego było? Zmieniłabyś niektóre decyzje? 

Nie, dużo nie. Parę kluczowych decyzji, które były podejmowane w afekcie, w momencie rozpaczy i były bardzo nieprzemyślane. Ale o dziwo było też wiele sytuacji, które, choć były nieprzemyślane, jednak zagrały w życiu więc... może niczego bym nie zmieniała? Może po prostu tak musi być? 

Premiera "Gry w życie" tuż tuż. Denerwujesz się? 

Tak. 

Bardzo? 

Tak.

Zawsze się denerwujesz?

Zawsze (śmiech). 

Czyli trema jest jednak nieodłącznym elementem w życiu aktora? 

Tak, ale na szczęście nie jest to już paraliżująca trema. Dlatego też proszę się nie obawiać, drodzy Państwo, nawet jak zapomnę tekstu, to coś wymyślę (śmiech). Lubię te próby, lubię tę sztukę, uwielbiam moich kolegów i uwielbiam reżysera - wszystkim nam się z nim super pracuje, więc praca nad "Grą w życie" to czysta przyjemność. Mam nadzieję, że podczas premiery pokażemy widzom wszystko to, nad czym tak ciężko pracowaliśmy. Będzie śmiesznie i wzruszająco, trochę dramatycznie, o miłości... 

Chciałam Cię jeszcze prosić, żebyś w kilku zdaniach powiedziała moim czytelnikom, dlaczego warto iść na spektakl "Gra w życie".

Przede wszystkim dlatego, że moi koledzy grają fantastycznie. Zobaczycie prześmiesznego i uroczego Grześka Damięckiego, równie prześmieszną i cudowną Ewę Telegę, która ma bardzo komediowy zestaw ról w tym spektaklu. Zobaczycie też ukochanego przez widzów Krzysia Tyńca, który ma bardzo trudną i wymagającą rolę prowadzącego i jest w tej roli naprawdę świetny. Warto przyjść, bo jestem też ja, więc jeżeli jesteście ciekawi, co wspólnie stworzyliśmy na tej scenie, to bardzo Was serdecznie zapraszam. 

Jakie są plany i marzenia Magdy Schejbal? 

Nie robię planów. Ostatnie tygodnie dały mi do myślenia i w rezultacie zwątpiłam we wszystko, co sobie ułożyłam (śmiech). Co życie przyniesie, to przyniesie. Ja mogę tylko starać się to jakoś układać i usiłować jednak, mimo wszystko, być tą siłą sprawczą, bo to jest chyba to, co można jeszcze zrobić. Czasu nie cofniemy, więc może chociaż nad tym, co nam się dopiero przydarzy, możemy jakoś zapanować. Ale też bez przesady, bo uważam, że fajnie jest, gdy w życiu spotykają nas niespodzianki i wydarzają się rzeczy zupełnie niezaplanowane. 

Ale jakieś marzenia chyba masz? 

Mam mnóstwo marzeń! Ale nie mogę ich zdradzić, bo się nie spełnią. Chciałabym pojechać na fajne wakacje - tyle mogę powiedzieć (śmiech). 

To życzę Ci wypoczynku, powodzenia na premierze i sukcesów we wszystkim, czego się podejmiesz. Dziękuję za rozmowę! 


***

Premiera spektaklu "Gra w życie" w reżyserii Aleksandra Kaniewskiego już 27 kwietnia na scenie warszawskiego Teatru Ateneum


*fragment wywiadu dla programu "Studio Kultura Rozmowy" z 9.06.2017 r.

( zdjęcie - Zuza Krajewska i Bartek Wieczorek) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz