środa, 9 maja 2018

Epidemia samotności | wywiad przed premierą spektaklu "Ktoś tu przyjdzie"



Już niebawem na deskach Teatru WARSawy zobaczymy spektakl "Ktoś tu przyjdzie" na motywach utworu Jona Fosse'go, w reżyserii Katarzyny Łęckiej. Polska prapremiera tej sztuki to znakomita okazja, żeby zetknąć się z twórczością norweskiego dramaturga, który zyskał miano współczesnego Ibsena. Z aktorami i reżyserką rozmawiałam o pracy nad spektaklem, o dziwnych i zawiłych relacjach, jakie łączą każdego z bohaterów dramatu, a także o tym, dlaczego samotność jest dziś epidemią na skalę światową... 

Z artystami spotykam się w gorące, niedzielne popołudnie. Na scenie Teatru WARSawy trwają właśnie intensywne przygotowania do zbliżającej się premiery spektaklu Katarzyny Łęckiej "Ktoś tu przyjdzie". Przejmująca cisza, a także atmosfera pełna powagi i skupienia uświadamiają mi, z jak ciekawym i ważnym dramatem mam do czynienia. Autorem sztuki jest Jon Fosse, niezwykle ceniony norweski pisarz, porównywany przez krytyków do Ibsena i Bergmana. "Ktoś tu przyjdzie" to jego debiut dramaturgiczny. Akcja sztuki toczy się w wolnym, jednostajnym tempie, a minimalistyczne dialogi pełne są powtórzeń i niedopowiedzeń. Wbrew pozorom jednak utwór Fossego pełen jest treści, którą widz sam musi odnaleźć - w ciszy, która wypełnia przestrzeń miedzy pojedynczymi gestami i urywkami zdań... 

Jak mówi reżyserka, "Spektakl opowiada o tym, że siła miłości jest w stanie uwolnić nas od wszystkich traum ciężarów psychicznych. Nawet, jeżeli przechodzimy jakąś ciężką drogę i wydaje nam się, że już nie ma ratunku, okazuje się, że samo to uczucie jak papierek lakmusowy czyści brudy i wyprowadza nas na światło". Na scenie zobaczymy dwójkę bohaterów - zakochaną parę, która ucieka przed światem do miejsca, w którym będą "sami w sobie nawzajem". Schronienie znajdują w domu nad brzegiem morza, gdzie jedynym towarzyszem wydaje się być otaczająca ich przyroda. Błogi spokój mąci wtargniecie intruza, który skłania bohaterów do zastanowienia, czy ich ucieczka ma jakikolwiek sens. Czy da się w ogóle uciec od wszystkich? 

"W naszej sztuce każdy człowiek będzie mógł się poddać refleksji na temat swojego miejsca w życiu, a także odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest gotowy na miłość, czy od niej ucieka. To chyba dobry moment, żeby zmierzyć się z tymi kwestiami w dość bezpiecznym miejscu, jakim jest widownia" - przekonuje Katarzyna Łęcka - "To wcale nie jest tak, że u Fosse'go wszystko jest ciężkie, mroczne i trudne. W naszym przedstawieniu publiczność odnajdzie niejeden moment, kiedy będzie mogła się roześmiać". 

Postanowiłam sprawdzić, co o sztuce i bohaterach Fosse'go sądzą aktorzy wcielający się w swoje role. Nie ukrywam, że ich wypowiedzi nieraz mnie zaskoczyły. Pozytywnie, rzecz jasna...



Sławomir Pacek - znakomity aktor filmowy, teatralny oraz dubbingowy, wykładowca Wydziału Aktorskiego warszawskiej Akademii Teatralnej. Debiutował na scenie Teatru Nowego pod ówczesną dyrekcją Adama Hanuszkiewicza, następnie przez 20 lat był związany z Teatrem Powszechnym im. Zygmunta Hübnera. Dziś można spotkać go w Teatrze Młyn, w Teatrze Soho, a także w spektaklach Marka Rębacza. W sztuce "Ktoś tu przyjdzie" wciela się w postać ONEGO. 

***

Patrząc na Pana dorobek artystyczny, ciężko oprzeć się wrażeniu, że jest Pan artystą wszechstronnym - teatr, telewizja, radio, dubbing. Ma Pan poczucie, że doświadczył już wszystkich możliwości, jakie daje zawód aktora?  Czy jest jeszcze coś do odkrycia? 

Sławomir Pacek: Zapewne jest, ale ja nie planuję tego wszystkiego drobiazgowo, to tak samo przychodzi, a ja z tego korzystam. Bardzo cieszę się, że jest to taka wszechstronność, bo to mi daje wiele pól, na których mogę się realizować. 

Jest Pan też na co dzień wykładowcą w warszawskiej Akademii Teatralnej. Daje Pan swoim studentom rady w kwestii ich przyszłej kariery aktorskiej? np. „Tylko nie reklama”, albo „strzeżcie się seriali”...

SP: Parę lat temu seriale faktycznie były postrzegane jako drugoligowe. Czasy się jednak zmieniły, rynek się skurczył, coraz mniej jest aktorów na etatach w teatrach i pewne drogi się niestety zamykają. Nie, już sobie nie pozwalam na coś takiego, żeby kogoś ograniczać. Powtarzam im tylko: "Wybierajcie mądrze i zgodnie ze swoim sumieniem". W każdej pracy można odwalać chałturę, ale można też wykonywać swoja robotę profesjonalnie. Wydaje mi się, że to jest najlepsza rada, bo jak życie pokieruje każdym z nas, to już jest wielka loteria...

Co skłoniło Pana do wzięcia udziału w spektaklu Katarzyny Łęckiej „Ktoś tu przyjdzie”

SP: Przyjąłem zaproszenie Pani Kasi, przeczytałem ten tekst, który okazał się niezwykle trudny i frapujący... Ja często polegam na pierwszym wrażeniu i pierwsze wrażenie ze spotkania z Panią reżyser było bardzo pozytywne, więc nie miałem żadnych wątpliwości. A jeżeli nawet pojawiły się jakieś cienie, to zniknęły kompletnie. To kolejne wyzwanie na mojej drodze, trochę inne, więc przyjąłem to z ciekawością. 

Kim jest Pana bohater w tej sztuce? 

SP: Najchętniej bym powiedział, że nie wiem, kim on jest, ale to by było za proste - takie wymiganie się od odpowiedzi... Dojrzały facet, który ma za sobą jakieś perypetie życiowe, przyjeżdża tutaj, na to odludzie ze swoją dużo młodszą partnerką, co bardzo mocno określa ich relacje. Uciekają od świata, czyli tam, w tym poprzednim świecie musiało się zdarzyć dużo niedobrego, co spowodowało, że podjęli wspólnie taką decyzję. Jak się okazuje, ucieczka nie jest możliwa, ponieważ te przeszkody, te zawirowania są w nich i dopóki człowiek sam ze sobą się nie uładzi, dopóki nie zbuduje swojego świata, który jest akceptowalny, to ten obcy - ten ktoś, kto ma nadejść, to "tajemnicze coś" zawsze nas dopadnie. Mamy tu taki wycinek relacji tych dwojga ludzi i tego trzeciego, który przychodzi i który w naszej sztuce jest realnym bohaterem.

Sztuka porusza wiele ważnych i aktualnych problemów - samotność, nieumiejętność tworzenia relacji międzyludzkich… Sadzi Pan, że widzowie odnajdą tam siebie?  

SP: Mam taką nadzieję!

To trochę brutalny obraz rzeczywistości. Bo jeżeli zobaczymy na scenie samych siebie, to o czym świadczy stan naszych relacji międzyludzkich? Chyba o tym, że jest z nami naprawdę bardzo, bardzo kiepsko...

SP: Jest to brutalne, ale niezwykle prawdziwe. Ja bym dorzucił do tego, co Pani mówi, jeszcze jeden dojmujący problem tej sztuki - nie potrafimy ze sobą rozmawiać, nie potrafimy siebie słuchać. I to jest właśnie znak naszych czasów. Relacje są naprawdę bardzo powierzchowne. Przepraszam, ale te wszystkie media społecznościowe, smartfony, które tu Pani reprezentuje (śmiech), to jest może i fajne, to bardzo nas otwiera i pomaga nam w życiu, ale trzeba wielkiej wrażliwości nas samych, żeby umiejętnie z tego korzystać i żeby nie zniszczyć tego, co powinno być podstawą, czyli normalnych relacji między ludźmi. Żeby czasem usiąść, pogadać, popatrzeć w oczy i wyczytać z tych oczu więcej, niż ze smartfona.

A sądzi Pan, że młodzi ludzie, którzy na co dzień siedzą z nosem w smartfonie, po obejrzeniu spektaklu się zreflektują i pomyślą sobie: "Muszę przestać, bo zeświruję, tak jak oni..." 

SP: Pewnie nie, ale jeżeli choć jedna osoba na dziesięć będzie miała tego typu refleksje, to super. Wtedy można uznać, że osiągnęliśmy także wymiar edukacyjny. 


***



Alicja Pietruszka - aktorka; brała udział w wielu projektach artystycznych, zarówno w kraju, jak i za granicą.  Na co dzień jest związana ze sceną Teatru Miejskiego w Lesznie, gdzie gra m.in, w "Jaskółeczce" Tadeusza Słobodzianka w reż. Karola Wróblewskiego i w "Wiśniowym sadzie" Antoniego Czechowa w reż. Jana Tomaszewicza. W spektaklu "Ktoś tu przyjdzie" wciela się w rolę ONEJ



Miron Jagniewski - aktor, zadebiutował na scenie Teatru Polonia w spektaklu "Pan Jowialski" na motywach utworu Aleksandra Fredry. Od wielu lat związany z poznańską sceną alternatywną, a dokładnie z Teatrem Ósmego Dnia oraz z Teatrem Biuro Podróży. Występował też na deskach warszawskiego Teatru Studio. W najnowszej sztuce Katarzyny Łęckiej gra MĘŻCZYZNĘ. 


***


Mieliście już wcześniej styczność z twórczością Jona Fosse'go? 

Alicja Pietruszka: Ja miałam okazję oglądać jego spektakl w wykonaniu jednego z francuskich teatrów, w reżyserii Patrice'a Chéreau. To był mój pierwszy kontakt z nim, aczkolwiek wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że to właśnie jego sztuka. 

Miron Jagniewski: Czytałem jakieś dramaty, ale słabo je pamiętam. Jedyne, co wiem, to że jest bardzo ceniony w Europie. 

Utwory Fosse'go charakteryzuje rytm, minimalizm słowa i jednostajna akcja, rozwijająca się w bardzo wolnym tempie. To duże wyzwanie dla aktora, mierzyć się z takim stylem? 

AP: Chyba tak (śmiech). Mam wrażenie, że to jest taki styl a'la Bergman, bardzo mało się dzieje na scenie... Tekst jest napisany tak, że właściwie mogłoby go wcale nie być. W momencie, gdy zaczyna się nad nim pracować, przestaje w ogóle mieć znaczenie. Jest napisany niemalże jak poezja, dlatego tak trudno nauczyć się go na pamięć. Tam cały czas pojawiają się te same słowa: "Będziemy sami razem. Ty i ja sami razem. Ja i Ty sami razem. W sobie nawzajem (...)"

Trochę jak u Dei Loher w sztuce "Nad Czarnym Jeziorem"

AP: Dokładnie. 

MJ:  Ta samotność i milczenie są jak równoważny partner, z którym trzeba grać, którego nie ma na scenie - my go nosimy w sobie.

Miron, powiedz coś o tym swoim bohaterze, bo nie do końca rozumiem jego intencje. Raz jest miłym chłopakiem z sąsiedztwa, innym razem natrętnym podrywaczem.

MJ: Właściwie, od półtora miesiąca wizja mojego bohatera zmienia mi się z próby na próbę (śmiech). Myślę, że to jest człowiek, który wychował się w poczuciu ogromnej samotności. Najprawdopodobniej nie miał zbyt wiele do czynienia z rówieśnikami, a przynajmniej tak mi się wydaje. Jest indywidualistą, zachowuje się frywolnie, nie krępuje go obecność drugiej osoby, ale z drugiej strony nie zna języka, którym mógłby się komunikować, nie potrafi rozmawiać z ludźmi. Mieszka zupełnie sam. Myślę, że pół życia spędził patrząc się w morze... Ale z drugiej strony jest przecież istotą społeczną i jak zobaczył piękną kobietę, to zaczął ją podrywać. Pewnie nie zdaje sobie sprawy, że momentami trochę jedzie po bandzie. On jest jak dziecko, taki poczciwy chłopak.

Alicjo, Twoją bohaterkę i jej dużo starszego partnera łączą dziwne relacje. Uciekają przed światem, żeby być razem, ale chyba nie są związani uczuciowo. O co tu chodzi?  

AP: Ja mam poczucie, że są ogromnie związani emocjonalnie i że tylko to było powodem, dla którego uciekli przed światem razem. Tak bardzo się kochają, że byli w stanie to zrobić. Myślę, że to on ucieka przed światem. W pewnym momencie musi zostawić wszystkie swoje sprawy i problemy, a ona tak bardzo go kocha, że nie jest w stanie powiedzieć "nie". Mam wrażenie, że moja bohaterka wchodzi w swojego partnera, tak mentalnie. Fakt, że ona mówi taką poezją jak on, nie wynika z jej natury, tylko z tego, że on ją tego nauczył, że to są ich tajne kody. Problem w tej relacji polega na tym, że oni nie rozmawiają ze sobą normalnie, nie wyznają sobie otwarcie miłości, zamiast tego pojawia się w ich rozmowach sformułowanie "ja i ty". Problemy, jakie w nich narastają, spowodowane są brakiem komunikacji. Ale jednocześnie mam wrażenie, że ona jest nim totalnie zafascynowana i że on jest dla niej kimś w rodzaju opiekuna. 

Ale z drugiej strony chyba przeszkadza jej ta samotność i wyobcowanie, bo w pewnym momencie wyraźnie ciągnie ją do chłopaka z sąsiedztwa...

AP: Tak, samotność bardzo jej przeszkadza. Dopiero, gdy przyjeżdża do tego domu nad morzem, zaczyna zdawać sobie sprawę, jaką decyzję podjęła, pewnie pod wpływem chwili. Jak jestem z moją bohaterką, to myślę sobie, że to musi być straszne doświadczenie - otwarta przestrzeń, wszędzie pusto... Noc zapada wcześniej, szybko robi się ciemno. My przeżywamy to przez kilka miesięcy zimą, a oni mają tak przez większą część roku. 

Nic dziwnego, że mają skłonności depresyjne...

AP: Dokładnie. A czy ją ciągnie do tego nowo poznanego chłopaka? Ciągnie ją do świeżości. Mam wrażenie, że ona jest zamknięta w jakimś schemacie i nie wie, jak z niego wyjść. 

W jednym z wywiadów Izabela Cywińska (reżyserka teatralna i filmowa - przyp. aut.), powiedziała o twórczości Fosse’go: „Ta proza bez znaków przystankowych daje aktorom dużą wolność interpretacji (…)” - zgadzacie się z tym stwierdzeniem? Czy ten oszczędny styl faktyczne umożliwił Wam samodzielne kreowanie swoich postaci?   

MJ: To wolność i więzienie zarazem. Powtarzalność jest więzieniem, brak interpunkcji jest wolnością... A może odwrotnie?

AP: Ja mam wrażenie, że ten utwór jest po prostu bardzo trudny scenicznie. Jak pierwszy raz to przeczytałam, poczułam, że to jest naprawdę świetny tekst. Ale w momencie, gdy zaczęliśmy nad tym pracować, zaczęłam się zastanawiać, czy to jest w ogóle możliwe, żeby pokazać to w teatrze? Przecież tam się właściwie nic nie dzieje. To nie jest sztuka, w której można zbudować odjechaną scenografię, ekstremalny świat, bo nie o to chodzi w tym utworze. Najpiękniejsze jest to, że w tej  sztuce wszystko powinno być jak najbardziej sauté...

MJ: Teraz tak sobie myślę, że brak interpunkcji daje poczucie wielkiej dowolności. Po pierwszym przeczytaniu tekstu nie mieliśmy pojęcia, kogo właściwie będziemy grać. Za każdym razem wizja naszych postaci była inna i to rzeczywiście jest ta wolność, o której mówisz.

Zauważyłam, że bohaterowie Fosse’go prawie nigdy nie mają imion. Autor przedstawia ich po prostu jako mężczyznę, albo kobietę. Myślicie, że to celowy zabieg? Że każda z postaci tej sztuki to taki „everyman”?   

MJ: Tak, z całą pewnością. 

Czyli publiczność obejrzy Wasz spektakl i pomyśli sobie "OMG, ja też tak mam!"

AP: (śmiech) Myślę, że każdy z nas miał taki moment podczas pracy nad sztuką i traktował tę treść trochę personalnie. 

Alicjo, to już drugie Twoje spotkanie z reżyserką, Katarzyną Łęcką. Trzy lata temu pracowałyście przy spektaklu „Iluzje miłości", na motywach utworu „Kochankowie z Marony” Iwaszkiewicza. Jak wspominasz ten czas?  

AP: Bardzo dobrze. Ten utwór jest mi w ogóle bardzo bliski i zawsze gdzieś tam był ze mną obecny, dlatego cieszyłam się, że mogę się z nim zmierzyć. Praca z Kasią wiele mi dała. Byłam wtedy tuż po szkole, więc to było pierwsze aktorskie wyzwanie w Warszawie, gdzie spotkałam się z innymi aktorami i z Kasią. 

Miron, miałeś bardzo mocny debiut sceniczny. Czwarty rok studiów, Teatr Polonia, „Pan Jowialski” Moliera, a na scenie same gwiazdy – Krystyna Janda, Marian Opania, Wojciech Malajkat, Anna Polny… Co możesz powiedzieć o pracy nad tym spektaklem? 

MJ: To było pierwsze zderzenie i od razu klasyka, w której nie czułem się zbyt mocny, bo zawsze wolałem dramaturgię współczesną. No i pierwszy kontakt z aktorami tak wielkiego formatu...

Onieśmielające? 

MJ: Trochę tak, ale też od razu nauczyłem się takiej teatralnej rutyny. Obserwowałem ludzi, którzy mając mnóstwo ról na swoim koncie, potrafią traktować to po prostu jak swój zawód. Dla młodych aktorów zaraz po szkole teatralnej to jest czysta pasja... A tu trzeba było podejść zadaniowo - mieliśmy zrobić sztukę z mocną obsadą i to miało być dobrze przyjęte przez widzów. Ale to było bardzo ciekawe doświadczenie. Gramy ten spektakl do dzisiaj, publiczność wciąż przychodzi i chętnie to ogląda.

Wróćmy jeszcze do spektaklu "Ktoś tu przyjdzie", bo to będzie naprawdę duże wydarzenie, polska prapremiera. Chciałam Was prosić, żebyście w kilku zdaniach powiedzieli moim czytelnikom, dlaczego warto zobaczyć tę sztukę.

AP: (śmiech) Zadałaś teraz najtrudniejsze pytanie... Warto przyjść ze względu na ważny temat, jaki porusza ta sztuka, czyli samotność w różnym wymiarze - coś, co w pewnym sensie dotyka każdego człowieka. Samotność w pojedynkę, samotność w związku, samotność na wyludnionej przestrzeni, albo w tłumie. Gdybym ja była widzem, najistotniejsze byłoby dla mnie to, że ta sztuka umożliwia nam ocenę własnej samotności i skłania do zastanowienia, co z tym można zrobić. Mam takie przekonanie, że w życiu jednak najważniejszy jest drugi człowiek. Można być w najpiękniejszym miejscu na świecie i nie potrafić się z tego cieszyć, jeżeli nie ma obok kogoś, z kim można się tym podzielić.

MJ: Tak, to ten temat samotności jest ważny. Jesteśmy w dzisiejszych czasach strasznie wyobcowani. Nie potrafimy rozmawiać z drugim człowiekiem, bo sami nie wiemy, o co nam tak naprawdę chodzi. Patrzymy się tylko w te telefony, a jak przychodzi co do czego, siedzimy z drugą osobą w ciszy, pijemy kawę i nie wiemy, jak zacząć dyskusję. Dialog powoli zanika. Zatracamy w sobie szczerość z samym sobą. I to właśnie widać w naszym spektaklu....


***

Premiera sztuki Katarzyny Łęckiej "Ktoś tu przyjdzie" na motywach utworu Jona Fosse'go odbędzie się 11 maja na deskach Teatru WARSawy. 



Spektakl powstał w koprodukcji Teatru WARSawy i Teatru Collegium Nobilium

Zdjęcia, materiały - Teatr WARSawy / Teatr Collegium Nobilium

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz