piątek, 6 września 2019

Tacy sami. "Klub winowajców" w Teatrze WARSawy


Co się stanie, gdy pięcioro młodych ludzi o zupełnie różnych charakterach i odmiennych wartościach spotka się w szkolnej bibliotece w pewien sobotni poranek, aby odbyć karę za złe zachowanie? Czy księżniczka, kujon, outsiderka, łobuz i gwiazda sportu mogą znaleźć ze sobą wspólny język? John Hughens, reżyser filmu Klub winowajców wierzył, że tak. Choć od czasu, gdy obraz ujrzał światło dzienne, minęło ponad trzydzieści lat, a życie współczesnych nastolatków zupełnie nie przypomina codzienności bohaterów tej kultowej produkcji, to można przypuszczać, że pewne mechanizmy zachowania są jednak niezmienne. Z dala od naturalnego otoczenia, w izolowanym pomieszczeniu, w poczuciu krzywdy i niesprawiedliwości, nawet najwięksi wrogowie mogą niespodziewanie stać się sojusznikami...

Adaptacja Klubu winowajców to kolejny projekt Teatru WARSawy realizowany w ramach programu Społeczna Scena Debiutów. Czekałam na premierę tej sztuki z dużym zainteresowaniem. Byłam ciekawa, jak reżyserka Agnieszka Czekierda potraktuje leciwą i mocno już zapomnianą historię, która dla współczesnych nastolatków stanowi raczej ciekawostkę historyczną (jak wyglądało życie bez smartfona i Instagrama?), niż inspirującą historię, z którą mogłyby się identyfikować. Oglądając niedawno filmowy pierwowzór i sama wielokrotnie łapałam się na tym, że obraz Hughensa wizualnie bardzo się zestarzał. Na szczęście, Klub winowajców na scenie Teatru WARSawy nie będzie Was straszyć upiornymi tapirami i dziwacznymi ciuchami z szalonych lat 80. Sztuka Agnieszki Czekierdy podana jest w mocno odświeżonej wersji, a bohaterowie to zwyczajni, współcześni licealiści z typowymi, nastoletnimi dylematami.




Tym, co scala kinową i teatralną wersję, jest oczywiście uniwersalna i wciąż bardzo aktualna kwestia podziałów, dyskryminacji i nierówności. Kto, będąc w szkole, nie doświadczył tzw. "szufladkowania"? Jestem skłonna przypuszczać, że dziś struktura społeczna w młodzieżowych środowiskach jest równie spolaryzowana, jak dziesięć, dwadzieścia i trzydzieści lat temu. Może nawet bardziej, bo sprzyjają jej technologia i internet. Grupy i grupki fajnych i mniej fajnych, popularnych i odrzutków, bogatych i biednych, utalentowanych i umiejących inaczej istniały zawsze i zawsze mocno się zwalczały. Fenomen filmu Johna Hughensa polega na tym, że stworzył on swoim bohaterom przestrzeń, w której wszystkie uprzedzenia, antypatie i podziały straciły znaczenie i przestały istnieć.




Ci, którzy dobrze znają The Breakfast Club, będą mogli odświeżyć sobie w pamięci poszczególne sceny z filmu, bo reżyserka nie majstrowała przy fabule ani trochę. Zamianom ulega za to otoczenie. Jak już wspomniałam, rzecz się dzieje w czasach współczesnych, co w przypadku tej historii działa zdecydowanie na korzyść. Jak wygląda Klub winowajców po liftingu? Jest nowoczesny i zdecydowanie przyjemny dla oka. Parę razy przyszło mi na myśl, że w takiej ładnej, przestronnej bibliotece, jak ta zaprojektowana na potrzeby scenografii spektaklu, chętnie odbyłabym niejedną karę... W pewien sobotni poranek pięcioro winowajców pojawia się w szkolnej czytelni, żeby razem odpokutować za grzechy minionego tygodnia. Skazańcy to: szkolna królowa piękności, Melissa/filmowa Clare (Martyna Bazychowska), outsiderka Alice (Julia Biesiada), mistrz szkolnej drużyny zapaśników, Eric (Karol Donda), rozrabiaka o zadatkach na prawdziwego kryminalistę, John (Michał Surma) i nadgorliwy prymus, Brian (Mateusz Trojanowski). Resocjalizacja w tak dziwacznym i nietypowym składzie? Dlaczego nie? W gruncie rzeczy, ta barwna grupka oryginałów miała szczęście, że na siebie trafiła - odmienne pochodzenie, styl życia i zainteresowania stały się dla nich pretekstem do odbycia ważnej lekcji tolerancji i wzajemnej empatii. 




Na pierwszy rzut oka Klub winowajców jest pogodną i nieco naiwną bajką o grupce amerykańskich nastolatków. Wystarczy jednak zagłębić się w zasadniczą problematykę tej historii, a następnie zastąpić dziecięcych bohaterów jakimikolwiek postaciami o zróżnicowanych poglądach i wartościach. Nawet najwięksi wrogowie zamknięci w hermetycznym pomieszczeniu i skazani na swoje towarzystwo przez wiele godzin staną się w końcu towarzyszami wspólnej niedoli. Człowiek jest z natury istotą społeczną, co daje o sobie znać szczególnie w trudnych sytuacjach... Jak silne okazały się więzi, które zbudowali bohaterowie Klubu winowajców? W jednej ze scen prymus pyta swoich nowych przyjaciół, co będzie z nimi w poniedziałek. Czy relacja przetrwa i czy okarze się silniejsza niż lęk przed opinią otoczenia? Cukierkowe zakończenie obiecuje wielką przyjaźń aż po grób, ale pamiętajmy, że siła eksperymentu najsilniej działa w zamkniętej przestrzeni - niekoniecznie także poza nią.

Mimo budującego morału historia napisana przez Johna Hughensa ma niestety kilka słabych punktów, które dziś wydają się jeszcze bardziej rażące niż dekadę, czy dwie temu. Obraz aż kipi od stereotypów na temat amerykańskiej młodzieży lat 80. Te jaskrawe kontrasty miały zapewne jeszcze podkreślić skalę wzajemnej nienawiści i zrobić efekt wow, kiedy wrogowie w finalnej scenie padają sobie w ramiona. Zastosowanie w fabule tak oczywistych szablonów, jak np. bogata, popularna ślicznotka, czy biedny, pozbawiony zasad moralnych kryminalista, siłą rzeczy wywołują  jednak rozdrażnienie i jakiś wewnętrzny sprzeciw. Happy end, w którym każda z tych przeciwstawnych osobowości poprzysięga sobie braterstwo, też nieco naiwny i na wyrost, ale miło pomarzyć, że gdzieś istnieje miejsce, w którym nie ma lepszych i gorszych. Choć bazując na własnych doświadczeniach, raczej wątpię, że tym miejscem okaże się szkoła... 




Wróćmy na scenę, bo tam dzieje się naprawdę dużo ciekawych rzeczy - a wszystko za sprawą młodych, bardzo zdolnych artystów, którzy talentem, naturalnością i swobodą dorównują wielu doświadczonym kolegom po fachu. Z całej piątki najbardziej zachwycił mnie przezabawny i uroczy kujon w wykonaniu Mateusza Trojanowskiego, a także zbuntowany łobuz, którego w spektaklu tak świetnie zagrał Michał Surma. Trzeba jednak przyznać, że cała obsada doskonale odpowiada filmowym oryginałom. Ujmujące, że nawet sukienka i kolor włosów Martyny Bazychowskiej w pełni koresponduje z jej postacią (przepiękny, płomienny rudzielec!). Jedynym zgrzytem był nieco oderwany od rzeczywistości i trochę niepasujący do spektaklu nauczyciel (Antoni Barłowski), ale z racji tego, że nie jest debiutantem i gra w sztuce postać epizodyczną, można mu to chyba wybaczyć. 




Dla młodszych widzów spektakl Agnieszki Czekierdy może okazać się skutecznym sposobem na oswojenie szkolnej rzeczywistości. Dla starszych z pewnością będzie okazją do sentymentalnej podróży wstecz - do czasów, kiedy sami zasiadali w szkolnych ławkach, przeżywali pierwsze miłości i buntowali się przeciwko rodzicielskim zasadom. Klub winowajców to kolejny udany debiut i wspaniały popis talentu młodych zdolnych artystów. Jeżeli szukacie lekkiego i przyjemnego w odbiorze spektaklu, który ma w sobie także głębszą refleksję - oto on. Pośmiałam się, wzruszyłam i wyszłam z teatru z poczuciem doskonale spędzonego wieczoru. 



fot. Rafał Meszka
Materiały prasowe - Teatr WARSawy 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz