sobota, 30 listopada 2019

Udając Balladynę


O spektaklu Grając Balladynę na scenie Akademii Teatralnej w Warszawie pisze gościnnie Paulina Bujnowska.

W repertuarze Teatru Collegium Nobilium oprócz dyplomów studentów ostatniego roku można zobaczyć także przedstawienia stworzone na potrzeby egzaminów szkolnych. Jednym z nich jest spektakl Grając Balladynę przygotowany w ubiegłym sezonie na zajęciach Sceny wierszem pod kierunkiem Jana Englerta.  Po obejrzeniu tej inscenizacji zaczęłam się zastanawiać, czy bardzo dobry egzamin - a zakładam, że taki był, skoro zdecydowano się pokazać go szerszej publiczności - może zagwarantować sukces spektaklu? Cóż, w przypadku tego tytułu mam bardzo mieszane uczucia...

Chyba największym problemem tej inscenizacji są duże cięcia w tekście. Domyślam się, że egzamin rządzi się swoimi prawami i nie ma potrzeby przygotowania wszystkich scen - zwłaszcza jeśli pojawia się w nich sporo epizodycznych postaci. Niemniej, kiedy mamy do czynienia z przedstawieniem repertuarowym, luki w treści stają się trochę kłopotliwe... To fakt, że sztuka Jana Englerta nosi tytuł Grając Balladynę, a więc można się domyślać, że nie jest to dramat przeniesiony  na deski teatru w skali 1:1. Mimo to przyznaję, że jako widz nie zrozumiałam koncepcji twórców i nie bardzo wiem, co chcieli przekazać odbiorcom, prezentując im utwór Słowackiego właśnie w takiej formie. Myślę, że widzowie, którzy wybiorą się na ten spektakl, żeby poznać historię Balladyny, mogą poczuć się zdezorientowani, bo o ile pierwsza część sztuki (do momentu zabójstwa Aliny) jest w miarę klarowna, o tyle w drugiej części widać spore modyfikacje. 



Barbara Liberek jako Wdowa/Balladyna


Budowa spektaklu jest prosta i przejrzysta. Aktorzy są ubrani na czarno, za scenografię służy duży drewniany stół, ławka i podwieszony do sufitu sznur. Na scenie pojawiają się drobne rekwizyty, a muzyka to dzieło samych artystów. Świetnie! Przecież w teatrze najważniejsze jest słowo, a nie bogaty kostium czy scenografia. Problem w tym, że przez liczne ograniczenia treści sztuka jest momentami nieczytelna – niektórych przejść pomiędzy scenami kompletnie nie rozumiem. Artyści sprawiają wrażenie, jakby chcieli nadrobić te braki za pomocą różnych, nie do końca przemyślanych środków. Nie wiem, czy te wszystkie aktorskie sztuczki zostały dodane po egzaminie, żeby spektakl nabrał kształtu, ale większość z nich wydaje się zupełnie zbędna, jak zrzucanie skórzanego płaszcza przez Fon Kostryna (Jędrzej Hycnar) i paradowanie po scenie z nagim torsem.



Jędrzej Hycnar jako Fon Kostryn


Nie przekonała mnie też sma gra aktorów. Kilkoro z nich widziałam na scenie zaledwie dwa tygodnie wcześniej, więc zdaję sobie sprawę z ich ogromnych możliwości, ale a ten spektakl po prostu nie był dobry w ich wykonaniu. Mam głęboką nadzieję, że było to spowodowane tylko i wyłącznie stresem związanym z obecnością na widowni Jana Englerta. Ale z drugiej strony, czy dla aktorów, którzy za moment rozwiną skrzydła w dużych teatralnych projektach, obecność reżysera może być stresująca?



Mariusz Urbaniec jako Grabiec 


Najlepiej z całej obsady poradził sobie Mariusz Urbaniec (Grabiec), który od początku do końca bawił się rolą i wycisnął ze swojej postaci wszystko, co się dało. Wyróżniała się także Barbara Liberek, która wystąpiła w podwójnej roli - najpierw jako Wdowa, a w drugiej części jako Balladyna. Co ciekawe, postać Balladyny w spektaklu grają łącznie aż trzy aktorki. Oprócz Barbary Liberek, w tej roli zobaczymy jeszcze Elżbietę Nagel oraz Inę Marię Krawczyk, która w sztuce wciela się w Balladynę jako pierwsza. Niestety, kreacja tej aktorki jest jednym z najsłabszych punktów spektaklu. Nie wiem, jaki był zamysł reżysera, być może o taki efekt właśnie chodziło, ale dla mnie Ina Maria Krawczyk była w tym spektaklu zupełnie bezbarwna. Balladyna kierowana ślepym instynktem, zabija siostrę, żeby zostać królową. Ja na scenie widziałam jedynie oszołomioną, wystraszoną dziewczynę, która sama nie wie, dlaczego dokonała zbrodni. 



Ina Maria Krawczyk jako Balladyna 


Muszę przyznać, że spektakl nieco mnie rozczarował. Część obsady widziałam niedawno w Niepodległych Piotra Ratajczaka i mając w pamięci ich świetne kreacje aktorskie, spodziewałam się czegoś znacznie lepszego. Usiłowałam znaleźć usprawiedliwienie dla niskiego poziomu tej sztuki i wytłumaczyć fakt, że tym razem się nie udało. Tylko właściwie po co? Może po prostu czas pogodzić się z tym, że na scenie nie wszystko musi mi się podobać...



fot. Zuzanna Mazurek

Warsztat dyplomowy studentów IV roku Kierunku Aktorstwo

materiały prasowe - Teatr Collegium Nobilium 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz