wtorek, 26 listopada 2019

Przychodzi facet do banku i mówi... "Kredyt" w Teatrze Polonia


Kredyt Jordiego Galcerána miał być inteligentną komedią z błyskotliwym humorem - a przynajmniej tak nam obiecywali twórcy spektaklu. Ponieważ na polskich scenach bardzo trudno trafić na sztukę, która byłaby jednocześnie zabawna i inteligentna, postanowiłam zaufać powyższym deklaracjom i sprawdzić, czy spektakl Macieja Kowalewskiego jest w stanie pozytywnie mnie zaskoczyć. Niestety, szybko okazało się, że sztuka nie ma nic wspólnego z wysublimowanym humorem. Przedstawienia nie uratowała nawet obecność Piotra Machalicy, który zdawał się być równie zażenowany swoją rolą, jak oglądająca go publiczność. 

Podobno Kredyt na hiszpańskich scenach wywołuje takie salwy śmiechu, że gdyby przy każdym ataku wesołości widzów aktorzy przerywali grę, spektakl nigdy by się nie skończył... Może to kwestia innej mentalności, a może po prostu oryginalny tekst ma w sobie coś, co polski przekład bezpowrotnie utracił. Po obejrzeniu Kredytu na scenie Teatru Polonia mogę z całą stanowczością stwierdzić, że ten spektakl nie jest śmieszny w najmniejszym nawet stopniu. Jest za to niewyobrażalnie nudny. Sztuka trwa 75 minut, a wydaje się, że każdą ze scen dzielą długie godziny irytujących przepychanek słownych, które wywołują jedynie niesmak i zniecierpliwienie.

Rzecz się dzieje w banku, do którego pewnego dnia wpada zdesperowany klient (Piotr Borowski). Bohater chce za wszelką cenę wziąć pożyczkę, nie mając żadnego zabezpieczenia. Dyrektor oddziału (Piotr Machalica) bezskutecznie usiłuje wytłumaczyć natrętnemu petentowi, że w obecnej sytuacji nie jest w stanie zaoferować mu żadnej kwoty. Jednak mężczyzna postanawia zrealizować swój plan uciekając się do szantażu i perfidnej manipulacji, w którą zostaje wplątana także ukochana dyrektora. Szybko okazuje się że stwierdzenie "zaliczę Twoją żonę" ma niezwykłą moc eliminowania wszelkich ograniczeń i blokad kredytowych. Na tym poprzestaniemy, bo ciąg dalszy jest łatwy do przewidzenia.




Nie wiem, na jakiej podstawie reżyser założył, że wulgarne, idiotyczne dialogi mogłyby się spotkać z aprobatą publiczności. Muszę jednak przyznać, że równie mocno, jak słuchanie tak żenującej treści, bolało mnie patrzenie na aktorów, którzy rozpaczliwie stawali na głowach, żeby wycisnąć z tekstu choć odrobinę humoru. 

Kolejnym gwoździem do trumny okazało się przedstawienie utworu Galcerána w typowo polskiej aranżacji. Zabieg zupełnie niezrozumiały, bo niby dlaczego miałby nas bardziej śmieszyć Adam z Woli, niż np. Jose z El Raval? Nie twierdzę, że zachowanie hiszpańskiego charakteru sztuki nadałoby jej większy sens, ale przekształcanie fabuły na polską modłę na pewno jej nie pomogło. Dowcipami o rozwodnikach z Białołęki twórcy zdecydowanie sięgnęli dna. Patrzyłam na tę farsę marnych lotów zachodząc w głowę, jak to się stało, że coś tak złego w ogóle trafiło na scenę..




Nie jestem pewna, dla kogo ten spektakl okazał się bardziej upokarzający - dla aktorów, którzy robili dobre miny do złej gry, czy dla widzów, którzy przecierali oczy ze zdziwienia, nie mogąc uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Scenę Polonii zawsze wyróżniały wymagające propozycje repertuarowe, przy których Kredyt Macieja Kowalewskiego jawi się niczym wielka pomyłka. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejne nowości pozwolą nam o niej jak najszybciej zapomnieć.



fot. Piotr Dłubak

materiały prasowe - Teatr Polonia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz