poniedziałek, 20 maja 2013

Codziennik


Niedziela to wbrew pozorom, bardzo pracowity dzień. Prawie każdą z minionych niedziel spędziłam na robieniu tego, czego nie zdążyłam zrobić w ciągu całego tygodnia, bo sześć dni to dla mnie zdecydowanie za mało. 


Przez cały tydzień zbiera się na parapecie pokaźny stos prasy, którą znoszę do domu każdego dnia, z nadzieją, że znajdę chwilę na szybki przegląd. Cierpię na specyficzną odmianę nerwicy, która objawia się tym, że wpadam w panikę, gdy nie wiem, co się wokół mnie dzieje. Niestety, w ciągu tygodnia tytuły zebrane są raczej poniewierane po całym mieszkaniu, przeglądanie pobieżnie, czasem zabierane w drogę, pogniecione, podarte i w godnym pożałowania stanie wertowane dopiero w niedzielny poranek. 

Po długiej przerwie kupiłam wreszcie tygodnik Wprost. To znaczy, tak mi się wydawało w kiosku. Bo zawartość przypomina raczej "Party- Życie Gwiazd". Przeglądałam kolejne strony, przecierając oczy z niedowierzania. Gwiazdy do wynajęcia, Alex Ferguson - Sir legenda, walka celebrytów o sześciolatki, pochwała talent show - no nie, no nie...Prawda, że od dawna nie było różowo. Już za kadencji Lisa pismo pod względem ambicji dziennikarskich notowało ostre spadki w dół. Afery z Krzysztofem Rutkowskim, mama Madzi... Potem parę miesięcy Michała Kobosko i o gwiazdach można było dowiedzieć się więcej niż o politykach, a Natalia Siwiec była w co drugim numerze. Każdy z naczelnych zachowywał jednak cień (skrawek cienia) dawnego Wprost - tego, które pamiętam z dzieciństwa, z poczekalni u dentysty, przeglądane wtedy bez większego zainteresowania, w celu zagłuszenia panicznego strachu przed zbliżającą się torturą. No, ale to, co trzymam w ręku, podpisane rękami pana Sylwestra Latkowskiego, to nie jest Wprost! Może trafiłam na feralny numer (czy w profesjonalnym, wydawać by się mogło, dziennikarstwie zdarzają się "feralne numery"?).  Mój kiedyś ulubiony tygodnik spadł do kategorii znienawidzonych, gratuluję wydawcom. Gala jest bardziej ambitna. I nie kosztuje 5 złotych.

W studiu radia Zet za to zawsze jest się czym emocjonować. Grunt, to wyraziści rozmówcy. Dziś debata toczyła się wokół nieoczekiwanego wzrostu popularności PiS i Adam Hofman (PiS) był w swoim żywiole. Hofmana generalnie nie lubimy, bo jest wkurzający, ale tupetu, odwagi i bezczelności nie można mu odmówić, a to niestety czołowe atrybuty niezbędne w politycznej wojnie. Ponieważ to radio, a nie telewizja, mogę sobie tylko wyobrazić, że najpierw do studia wchodzi nadmuchane do niewyobrażalnych rozmiarów hofmanowe ego, potem długo nic, a potem dopiero on sam. Jak Adam Hofman nie wie co powiedzieć (rzadko, ale zdarza się) to powtarza to samo, co już powiedział wcześniej, tylko o parę tonów głośniej. Dalej było już jak zwykle. Na pytanie, kiedy w końcu powstanie ustawa o związkach partnerskich, Jacek Protasiewicz (PO) powiedział, że za rok (!) bo to trudny temat jest... Była wałkowana  głośna sprawa Angeliny Jolie i panowie mieli do powiedzenia bardzo dużo, bo w kwestii kobiecych piersi (i to jakich piersi) nie można milczeć. Beata Kempa (PJN) też chciała dodać swoje trzy grosze i rozżalona zarzuciła Tomaszowi Nałęczowi (Kancelaria Prezydencka), że ją ciągle zagłusza, na co Monika Olejnik - ależ Pani się nie da zagłuszyć...

Bardzo długo prowadziłam dziennik. Nazbierała się tego pokaźna ilość, kilkanaście tomów. Leżały sobie, czekając na lepsze czasy w pudełku przeznaczonym rzeczy "generalnie do wywalenia, ale niewykluczone, że jeszcze się przydadzą". I jak to zwykle bywa, wpadły mi w ręce w najmniej odpowiednim momencie. Urządziłam sobie sprzątanie poremontowe i wszystko szło całkiem sprawnie, aż trafiłam na to pudło. Porządki szlag trafił, a ja rozsiadłam się na kartonach i zaczęłam, dzień po dniu kartkować swoje życie. Jakie to dziwne uczucie! jakby się czytało o kimś  innym, nie o sobie. Przed oczami przewijały mi się zdarzenia, miejsca, twarze ludzi, o których pewnie bym już dawno zapomniała gdyby nie to, że zostali uwiecznieni na tych stronach. Listy rzeczy ważnych, pilne sprawy do załatwienia, których w rezultacie nie załatwiłam nigdy, przedawnione marzenia, małe szczęścia, wielkie rozczarowania i nowe plany. A także wszyscy mężczyźni, których kochałam. Nic się nie dzieje przez przypadek. Po lekturze swoich (momentami żenujących) uzewnętrznień, może i nadal nie wiem, co mam zrobić ze swoim życiem, ale za to doskonale wiem, czego mam już nigdy więcej nie robić...

Nie wiem, co się ze mną dzieje. Ostatnio mam ogromną potrzebę bycia dobrym człowiekiem, nietypowo silną, jak na mnie. Z racji większej, niż zwykle ilości wolnego czasu, często rozmyślam o mijających mnie ludziach. Lubię zastanawiać się, kim są, czym się zajmują, jak wygląda ich życie. Ponieważ mam wrodzone skłonności do dramatyzowania, moi uliczni bohaterowie przechodzą tragedie, załamania, kataklizmy i są bardzo nieszczęśliwi. Czasem w ostatniej chwili powstrzymuję się, żeby nie podejść, przytulić i pocieszyć. Te historie są tak realistyczne, że sama w nie wierzę i jakoś w danej chwili całkowicie wylatuje mi z głowy fakt, że człowiek, nad którego losem tak ubolewam, jest zupełnie obcy i najprawdopodobniej dobrze się ma.

Gdzieś słyszałam, że ludzi nie spotyka się w życiu przez przypadek. Podobno, każdy, kto staje na naszej drodze, ma w tym jakiś cel. Niewykluczone, że to prawda. Tak, to całkiem sensowne. Wszyscy ludzie, którzy przewinęli się przez moje życie, mieli rozmaite cele, tyle że nie zawsze ich cele zbiegały się z moimi... A mówiąc już zupełnie poważnie, tak właśnie jest skonstruowany ten świat, że ludzie się pojawiają i odchodzą. Czasem są z nami parę lat, czasem parę miesięcy, a czasem parę chwil. Przysiadł się do mnie starszy pan z parasolem. Niby dlatego, że to była jedyna ławka w parku stojąca we względnym cieniu, ale ja tam swoje wiem. Nic się nie dzieje przez przypadek. Jakaś siła magnetyczna kazała mi odłożyć książkę i przestać się non stop skupiać na sobie. Zwykle dramatyzuję, ale kto wie, czy ten człowiek nie jest sam na świecie? Może nie ma się do kogo odezwać? Rozmowa zaczęła się od pogody, aż dobrnęliśmy do Gombrowicza, powstania warszawskiego i walców Chopina. Potem uścisnął mi rękę i odszedł wolnym krokiem, a ja zastanowiłam się ile razy ostatnio zrobiłam coś dobrego dla innych i dlaczego było tego tak niewiele.

W domu przez kilka godzin darłam swoje dzienniki na strzępy i z ogromną satysfakcją patrzyłam, jak kawałki pustych dni, miesięcy, lat lądują w koszu. Było minęło, trzeba iść naprzód. I do diabła z dziennikami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz