Jakiś czas temu, nękana myślami, że moje życie stało się jednostajne,
monotonne i zupełnie pozbawione jakichkolwiek elementów zaskoczenia,
postanowiłam założyć słoik szczęścia. Wyciągnęłam z szafki najładniejszy słoik
po jakiejś absurdalnie drogiej konfiturze, ozdobiłam go tak, że mógłby
spokojnie konkurować z choinkami w perfumeriach Douglas i postawiłam na górnej
półce nad biurkiem, żeby błyszczał, zachwycał moje oczy bogactwem wszystkiego,
co miałam w pudełku z guzikami i przede wszystkim, łapał dla mnie pojedyncze
chwile radości. A przynajmniej, taki był plan...
Słoik stał sobie na tej samej półce do dziś i od połowy stycznia szczęścia nałapał niewiele. Zaniepokojona tak marnymi wynikami mojego eksperymentu, zajrzałam tam niedawno, żeby sprawdzić, co mnie od początku roku uszczęśliwiło i dlaczego było tej radości tak mało. Na dnie szklanego naczynka leżały samotnie trzy zmięte karteluszki - na jednej pod wpływem totalnego kulinarnego uniesienia napisałam "pizza", na drugiej "creme brulee", a na trzeciej - "naleśniki z czekoladą"... Koniec szczęścia.
Słoik stał sobie na tej samej półce do dziś i od połowy stycznia szczęścia nałapał niewiele. Zaniepokojona tak marnymi wynikami mojego eksperymentu, zajrzałam tam niedawno, żeby sprawdzić, co mnie od początku roku uszczęśliwiło i dlaczego było tej radości tak mało. Na dnie szklanego naczynka leżały samotnie trzy zmięte karteluszki - na jednej pod wpływem totalnego kulinarnego uniesienia napisałam "pizza", na drugiej "creme brulee", a na trzeciej - "naleśniki z czekoladą"... Koniec szczęścia.
Zanim czytelnicy tego bloga przypuszczą na mnie szturm argumentów, że słoik
szczęścia to głupia zabawa dla naiwnych dwunastolatek, od razu wyjaśniam - ja
też tak myślałam. Mało tego, myślę tak nadal. Jednak z punktu widzenia psychologii,
coś jest fajnego i bardzo pozytywnego w tej słoikowej akcji. Zastanówmy się, ile
razy w ciągu dnia zatrzymałam się na chwilę, żeby pomyśleć o wszystkich miłych
rzeczach, jakie mnie spotkały? Ani razu. A w ciągu tygodnia? Hmm, ani razu? W
ciągu miesiąca? Raz czy dwa... Reasumując, przez cały czas biegnę przed siebie,
nie zastanawiając się nad niczym, nie dostrzegając niczego, poza tym, co mam
wielkimi literami napisane na kartce z listą bardzo ważnych spraw. Moja lista z
tygodnia na tydzień nie skraca się tylko wydłuża, bo mam dziwną tendencję do
zaprzątania sobie głowy mnóstwem najróżniejszych czynności i obowiązków. Finał
tego taki, że mijam się ze szczęściem w tym biegu, nie zatrzymuję się żeby się
nim nacieszyć, bo nie mam czasu. Nie mam czasu być szczęśliwa.
Niby każdy człowiek wie, co sprawia mu radość, jednak momentem alarmowym
staje się fakt, że to, co zawsze mnie cieszyło, powoli przestaje działać.
Książki? Kocham, ale zasypiam z głową na pierwszy rozdziale. Kąpiel przy świecach?
Tak, ale po całym wyczerpującym dniu istnieje duże ryzyko, że zamiast napawać
się upajającym aromatem, zwyczajnie się utopię. Gotowanie? Uwielbiam. Siedzę w
kuchni i mieszam w garach, robiąc jednocześnie milion innych wyczerpujących czynności
i kiedy już wszystko odhaczę i znajdę czas na jedzenie, wsuwam posiłek
automatycznie, bez większych uniesień i właściwie wszystko mi jedno, czy na
talerzu spoczywa obłędne spaghetti z mnóstwem warzyw, kremowym sosem i
aksamitnym serem, czy surowy korzeń pietruszki - po całym dniu każda z tych
opcji podnieca mnie tak samo, czyli wcale. Balet? Kocham. Tylko niech mnie ktoś
zaniesie do domu po zajęciach, bo o własnych siłach nie dam rady. Padam z nóg.
Nie mam siły. Nie mam siły być szczęśliwa.
O słoiku przypomniałam sobie niedawno i postanowiłam spróbować raz jeszcze.
Przede wszystkim mój rachunek sumienia nauczył mnie jednej ważnej rzeczy -
życie nie powinno składać się z samych obowiązków. Cóż, moje niebezpiecznie
zaczęło przypominać tryb pracy robota. W pewnym momencie doszło już nawet do
tego, że jakakolwiek chwila relaksu czy odpoczynku wiązała się z histerią, że
nie powinnam, bo nie zdążę, zapomnę, nie zrobię, zawalę i świat się skończy...
Jakby ruch planet zależał od tego, czy wytrę kurz na regale, a wschód słońca od
tego, czy zrobię na jutro risotto. Paranoja... Gdyby ktoś jeszcze niedawno
zapytał mnie, co ostatnio zrobiłam dla siebie, tak zupełnie spontanicznie, dla
czystej przyjemności, zastanowiłabym się przez chwilę, potem dalej bym się
zastanawiała i kiedy mój rozmówca zapomniałby, o co właściwie mnie pytał,
krzyknęłabym przerażona - "Nic! Nic dla siebie nie robię!"
Mój słoik po konfiturze stał sobie na półce nad biurkiem i straszył jak
wielki, jarmarczny wyrzut sumienia, więc nie mając innego wyjścia, patrzyłam i
myślałam o każdym dniu, o tych najbardziej wyjątkowych chwilach, o ludziach,
ułamkach sekund, wybuchach śmiechu i miłych gestach. Już po tygodniu doszłam do
wniosku, że ma całkiem fajne życie, że mieszkam w naprawdę przyjaznym miejscu i
otaczają mnie bardzo pozytywni ludzie. Miesiąc medytacji nad słoikiem zmienił
moje nastawienie o 180 stopni. Słoikowy trening szczęścia bardzo pozytywnie
mnie zaskoczył. Takich małych - wielkich chwil radości jest całe mnóstwo i
gdybym faktycznie miała je wszystkie spisywać i magazynować, potrzebowałabym
nie słoika po marmoladzie, ale beczki naprawdę sporych gabarytów. Pokrzepiające
wnioski jak na kogoś, kto zawsze uważał się za nieuleczalną pesymistkę.
Piszę ten tekst nie po to, żeby namawiać Was na penetrację piwnicy w
poszukiwaniu słoików po korniszonach, do których mielibyście każdego dnia z
uporem maniaka wrzucać kolejne i koleje karteczki, które miałyby Was
usprawiedliwić przed szaleńczym pędem, w jaki się porwaliście już dawno temu.
Nie. Niech ten słoik będzie czymś w rodzaju znaku na Waszej codziennej drodze,
przystanku, przy którym możecie na chwilę klapnąć i bez wyrzutów sumienia oddać
się temu, co lubicie. Niech ten słoik przypomina Wam, że macie prawo cieszyć
się każdym dniem i czerpać z niego najlepszą esencję, a fakt, że tego nie
robicie jest tylko i wyłącznie Waszą winą. Najgorsze, co człowiek może zrobić w
życiu, to zapomnieć o sobie.
Dziś, spełniając jedno ze swoich największych marzeń i ciesząc się chwilami
spędzonymi w prawdziwym teatrze, z prawdziwymi tancerzami, zdałam sobie sprawę,
że jestem naprawdę bardzo szczęśliwa i choć nie jestem do końca pewna, czy
ogrom mojego szczęścia zależy w stu procentach ode mnie, to umiem się już tym
szczęściem zachłystywać, tak po prostu. Po pierwszej próbie na sali baletowej,
po której skaczą na co dzień najlepsi artyści polskiego zespołu baletowego,
wracałam do domu z wielkim, naprawdę wielkim uśmiechem na twarzy, co zdarza mi
się raczej rzadko, jeżeli mam być szczera. Każdą minutę spędzoną w teatrze
zapisałam sobie w głowie, na dysku twardym mojej pamięci i będę je odtwarzać
jeszcze bardzo długo.
Misję pod kryptonimem "Szczęście" uważam za zakończoną. Dziś po
południu mój słoik wrócił do kuchni i teraz zamiast szczęśliwych chwil, trzymam
w nim pestki słonecznika. Zresztą, cała ta słoikowa akcja była tylko
pretekstem, żeby zatrzymać się na chwilę i zobaczyć ile fajnych rzeczy,
wspaniałych ludzi i niezwykłych momentów przebiega mi przed oczami. Umiem się
cieszyć, tylko czasem o tym zapominam. Myślę jednak, że ostatni czas i
dzisiejszy dzień w teatrze były dla mnie pouczającą lekcją szczęścia, którą
zapamiętam na długo. A jedyny słoik, który jest mnie w
stanie naprawdę uszczęśliwić, to słoik masła orzechowego.
Wszystko dzięki temu wspaniałemu człowiekowi, doktorowi Agbazarze, wspaniałemu rzucającemu zaklęcia, który przywrócił mi radość, pomagając mi odzyskać ukochaną, która zerwała ze mną cztery miesiące temu, ale teraz jest ze mną dzięki pomocy doktora Agbazary, wspaniałego koło zaklęć miłosnych. Dziękujemy mu za wszystko, możesz zwrócić się do niego o pomoc, jeśli jej potrzebujesz w trudnych chwilach poprzez: ( agbazara@gmail.com )
OdpowiedzUsuń