niedziela, 9 kwietnia 2017

Recytujemy Białoszewskiego



Po przekroczeniu progu sceny Przodownik, zachwyciła mnie wspaniała scenografia - meble, dekoracje, najróżniejsze ozdóbki, elementy sakralne, a nawet podłoga (!) - wszystko jakby żywcem wyjęte z mieszkania Mirona Białoszewskiego i tak zdumiewająco autentyczne, że człowiek w zetknięciu z całym tym PRL-owskim otoczeniem, miał wrażenie, jakby wszedł do jakiejś świątyni, gdzie trzeba zachować powagę i mówić szeptem. Oglądając przed spektaklem każdy z wstawionych na scenie elementów wstrzymywałam oddech z zachwytu, bo zarówno wysłużony tapczanik, jak i połyskujący sekretarzyk zdawały się skrywać w sobie ostatnie wspomnienia o twórcy.

Scenografia była obietnicą czegoś wspaniałego i niesłychanie autentycznego. Byłabym nawet skłonna uwierzyć, że niektórzy widzowie wyczekiwali momentu, gdy na owej otomanie spocznie sam Białoszewski, jak żywy. Iluzja doskonale wykreowanego wnętrza sprawiała, że w umysłach odbiorców puszczały blokady racjonalności. Wypatrywaliśmy na Mirona.

Niestety. Widzowie, którzy nastawiali się na jakąkolwiek fabułę i sceny przedstawiające urywki z życia mistrza, musieli się mocno rozczarować, bo siłą przewodnią spektaklu Wojciecha Urbańskiego jest... głos. Sztuka to właściwie recytowane przez czwórkę aktorów (Michał Piela, Robert Majewski, Henryk Niebudek i Piotr Siwkiewicz) fragmenty dziennika Białoszewskiego. Jedyną formą ekspresji jest tu osobliwa intonacja każdego z artystów, nieśpieszne przemieszczanie się po scenie, zmiana miejsc siedzenia/leżenia. Żaden z aktorów nie okazał się Mironem z krwi i kości. Jedynym namacalnym dowodem obecności pisarza na scenie były jego teksty i nagrania.




Twórczość Białoszewskiego jest absolutnie wyjątkowa, a każde z jego dzieł zdumiewająco głębokie i momentami przerażająco szczere. Trudno mierzyć się z tak wielką osobowością, jeszcze trudniej brać na warsztat jego artystyczną spuściznę. Mam jednak nieodparte wrażenie, że Wojciech Urbański z tekstem Białoszewskiego nie zrobił absolutnie nic - ot, po prostu wyselekcjonował wybrane fragmenty, włożył je w usta aktorów i puścił na żywioł, bez odrobiny krytycyzmu, bez żadnej refleksji... Zgadzam się z reżyserem, że Białoszewskiego nie da się podrobić, ale czyż nie jest absurdem stwierdzenie, że jakakolwiek reinterpretacja to podróbka? Czy w takim razie wszelkie inne dzieła czytane przez reżyserów na milion sposobów, uwspółcześniane i modyfikowane zgodnie z wizją twórcy, zasługują na miano podróbki? Czy Wojciech Urbański w ten sposób nie zasłaniał swojego braku wizji dla tego dzieła i czy w ten sposób nie tłumaczył marnych efektów swojej pracy? Bo, na litość Boga, równie niepodrabialnym twórcą był też Szekspir i pewnie zdziwiłby się bardzo, gdyby pewnego dnia wstał z grobu i zobaczył, co z jego dorobkiem literackim wyczyniają niektórzy artyści. Wyjątkowość danego dzieła w żadnym wypadku nie zwalnia reżysera z pracy nad interpretacją tekstu. W sztuce Urbańskiego niestety braki były tak jaskrawe, że wręcz nieporozumieniem jest nazywać jego Tajny dziennik spektaklem teatralnym. Może określenie "performance recytowany" byłoby trafniejsze i bardziej wiarygodne. 

Wielka szkoda, że dzieło Białoszewskiego zostało potratowane tak wybiórczo i powierzchownie. Oczywiście trudno przenieść na scenę przeszło tysiącstronicowe tomiszcze, ale skoro Wojciech Urbański sam deklarował, że jego sztuka ma być wprowadzeniem do twórczości Białoszewskiego dla tych, co autora jeszcze nie znali, to przypuszczam, że kompletnie zielony w temacie Białoszewskiego widz zapewne wyniósł ze spektaklu bardzo niewiele. Smutne jest też to, że sztuka zupełnie nie wykorzystuje potencjału występujących na scenie aktorów. Nieraz miałam sposobność oglądać spektakl bardziej gadany niż grany, ale mimo to w sztuce działo się sporo. Tym razem na scenie nie dzieje się nic. Trudno się zatem dziwić, że propozycja Urbańskiego pozostawia tak wielki niedosyt. 




Paradoksalnie to właśnie suchy, nieprzetworzony i nie poddany grze scenicznej tekst stał się dla reżysera ratunkiem. Urbański powinien dziękować Mironowi Białoszewskiemu na kolanach za jego wielki kunszt artystyczny i ogromny talent. Potęga szczerych i pięknych w swej prostocie wywodów pisarza, niosła tę sztukę, a bardzo intymne i skryte refleksje Białoszewskiego nad kruchością życia, nad śmiercią, lękiem, samotnością, nad homoseksualizmem, z którym pisarz stopniowo się oswajał, stały się największą wartością prezentowanego na scenie przedstawienia. Wartością, w której reżyser niestety nie miał żadnego udziału. 

Fragmenty prezentowane na scenie utwierdziły mnie w przekonaniu, że próżno szukać godnego następcy, który dorównałby Mironowi Białoszewskiemu ogromną wrażliwością na świat, wnikliwym umysłem, niezwykle trafną ironią, dystansem i prostolinijną szczerością. Problem w tym, że miłośnicy pisarza doskonale wiedzieli o tym wcześniej... Wróciłam do domu z silnym postanowieniem, że przeczytam "Tajny dziennik" dokładnie, wnikliwie, zachłannie. W zaciszu swojego mieszkania.




zdjęcia, materiały - Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz