Na rozmowę o zbliżającej się premierze "Grochowa" umawiamy się... na Grochowie. Klimatyczne wnętrze lokalu "U Krawca Cafe" przy ulicy Siennickiej wydaje się idealnym miejscem do długich dyskusji o sztuce. Trzeba przyznać, że Marcin Bartnikowski i Marcin Bikowski potrafią czarować opowieściami ze sceny, a ja szybko poddaję się tej magii. Rozmawiamy o przygotowaniach do spektaklu "Grochów" i o przeszkodach, z jakimi muszą sobie radzić niezależne grupy teatralne w Polsce. Wymieniamy też spostrzeżenia na temat grochowskich ulic i ich mieszkańców. Już po chwili odkrywamy, że zdanie "Garwolińską do końca i w prawo Makowską wzdłuż torów w stronę Olszynki", którym zaczyna się opowiadanie "Grochów" Andrzeja Stasiuka, dla każdego z nas ma bardzo osobiste znaczenie...
Dlaczego właśnie "Grochów"? Wybór tego utworu był podyktowany sentymentem do tytułowej dzielnicy Warszawy, czy to zupełny przypadek?
Marcin Bartnikowski: Wybór "Grochowa" był podyktowany sentymentem, ale był to wybór Łukasza Lewandowskiego, który chciał ten tekst zrealizować już dawno, szukał różnych opcji i w końcu trafił na nas. Łukasz mieszka na Gocławiu i wiedział, że my mieszkamy na Grochowie - stąd się to wzięło. Po drodze było wiele pomysłów na realizację tego spektaklu, miał w nim grać zmarły niedawno Władysław Kowalski - był nawet wcześniej na naszych "Ćwiczeniach stylistycznych", żeby zobaczyć, co robimy. Przyznam szczerze, że ja odnajduję w tym tekście dużo siebie - kojarzy mi się z moją mamą, która zmarła trzy lata temu. Czuję sentyment mówiąc o Placu Szembeka, kościele i wszystkim, co się tam znajduje, bo każde z tych miejsc wiąże się z czasem mojego dzieciństwa. W spektaklu wykorzystujemy albumy mojej mamy ze starymi zdjęciami z Grochowa. To taki mój najbardziej osobisty wkład w ten spektakl jak do tej pory. Ważne, że tu mieszkamy, bo dzięki temu inaczej mówimy o tej przestrzeni.
Marcin Bikowski: Ja propozycją "Grochowa" byłem zaskoczony - zresztą, jak zwykle przy pomysłach, które nie wychodzą od nas. Zainteresował mnie w nim temat pamięci w różnym kontekście. Ten temat od jakiegoś czasu przewija się w naszych pracach. Pomyślałem sobie - dlaczego by nie?
Jesteście postrzegani jako teatralni ekscentrycy. Lubicie szokować, a Wasze spektakle zawsze kojarzą się z ostrą jazdą bez trzymanki. Nie wiem, czy wiedzieliście, że w branżowym slangu pojawiło się nawet określenie “malabarowy”, co oznacza, że coś jest totalnie szalone. Zastanawiam się, jak bardzo “malabarowy” będzie Grochów Andrzeja Stasiuka w Waszym wykonaniu.
Marcin Bartnikowski: Grochów będzie trochę inny, a trochę podobny. Bardzo duży wpływ miała na naszą pracę Agnieszka Glińska, która widnieje w tym spektaklu jako opiekun artystyczny.
No właśnie, chciałam uściślić - opiekun artystyczny to nie to samo, co reżyser?
Marcin Bartnikowski: Wygląda to w ten sposób, że my zaproponowaliśmy pewien język, pewien bazowy pomysł, a Agnieszka się do tego odnosiła - mówiła, co działa, a co nie działa. Oprócz tego jej ogromnym wkładem było poprowadzenie nas interpretacyjnie, emocjonalnie i tematycznie w to wszystko - czyli taka praca bardzo psychologiczna, odnosząca się do całej koncepcji. Dla mnie to jest praca reżyserska, natomiast chodziło o podkreślenie, że bazujemy na swoich pomysłach. Myślę, że wszyscy czujemy się bezpiecznie w tym sensie, że cały czas patrzy na to ktoś z zewnątrz. Agnieszka jest niezwykle doświadczonym, sprawnym technicznie reżyserem, więc to jest coś fantastycznego, że możemy z nią pracować. "Grochów" to połączenie wrażliwości Agnieszki i naszego świata - świata, który w dużej mierze wykreował plastycznie Marcin. Scenariusz stworzył tym razem Łukasz Lewandowski, nie ja. Scenariusz jest dużo bardziej logiczny, mniej zrytmizowany niż w moim przypadku. Czytanie Grochowa robiliśmy półtora roku temu z moim scenariuszem, gdzie znacznie częściej wchodziliśmy sobie w słowo, było więcej interakcji typowo
malabarowych. Scenariusz Łukasza jest bardziej oparty na monologach.
Marcin Bikowski: Jeżeli chodzi o sferę plastyczną, która jest dosyć istotna przy naszych działaniach, to oczywiście startem były pomysły plastyczne zaproponowane przez nas. W międzyczasie Agnieszka i Łukasz zaprosili do współpracy Monikę Nyckowską i pomysły Moniki miały ogromny wpływ na sferę plastyczną. Nie wiem, w ilu procentach będzie to malabarowy spektakl, zobaczymy. Myślę, że spotkamy się gdzieś w połowie.
Marcin Bartnikowski: W spektaklu pojawia się też nowy muzyk, Igor Nikoforow - to też jest dla nas ciekawe, ponieważ zupełnie nie wiemy, z czym do nas przyjdzie. Jesteśmy obecnie na tym etapie, że świat jest już postawiony aktorsko. W tej chwili dochodzą nowe elementy inscenizacyjne - muzyka, światło, scenografia. To nam z pewnością dużo zmieni.
Lubicie bawić się formą, a Wasze spektakle są zawsze bardzo ciekawe wizualnie. W każdym z nich pojawiają się lalki Twojego autorstwa, Marcinie (do Marcina Bikowskiego - przyp. aut.), które na scenie stają się pełnoprawnymi uczestnikami przedstawienia.
Marcin Bikowski: Tak, zawsze są to lalki, ale tutaj zatrzymałbym się na chwilę przy stwierdzeniu "lalka", bo niektórzy traktują lalkę jako coś, co ma głowę, rączki, nóżki i właściwie imituje człowieka. W moim pojęciu lalka ma dużo szerszą kategorię znaczeń. Czasem to jest znak plastyczny, który może być płaski, np. grafika. Czasem jest to obiekt albo jakieś dziwne materiały typu folia, slime, styropian albo inne artefakty, których używamy na scenie i które są dosyć abstrakcyjne, ale w kontekście spektaklu nabierają bardzo konkretnego znaczenia. Tak się zdarzyło, że startując do Akademii Teatralnej, byłem już po liceum plastycznym w Zamościu. Kształcenie się na reżysera lalkarza i aktora lalkarza wiązało się również z tym, że od razu musiałem praktykować te umiejętności w połączeniu z myśleniem nad całokształtem spektaklu. Ten rodzaj uczenia się zdobywania doświadczenia od razu wykorzystywaliśmy w naszej pracy. Często tak bywa, że ja odpowiadam za sferę plastyczną, ale Marcin bardzo mi w tym pomaga, jeśli chodzi o znaczenia i pomysły.
Wiemy już, że lalki w różnych formach pojawią się na scenie i tym razem.
Marcin Bikowski: Będą to raczej obiekty skupione w formie wielkiej makiety złożonej z wielu różnych rzeczy - malutkich figurek, malutkich budynków, małej kolejki. Pomysłem na ten rodzaj budowania świata są rzeczy pozostawione po ludziach, którzy z nami byli. W naszych rozmowach parę razy pojawiło się nazwisko Wicha i "Rzeczy, których nie wyrzuciłem" i tak oto pomysł urzeczywistnił się na scenie. Na scenografię składa się mnóstwo przedmiotów, które naprowadzają nas na ten rodzaj kojarzenia. Mamy małą armię zabawek z przeszłości, pocztówek, zdjęć, map, samochodów, gier planszowych, obiektów - wszystko to w spektaklu buduje nam ten mikropejzaż wspomnień.
Treść opowiadania Andrzeja Stasiuka zupełnie odstaje od Waszych poprzednich realizacji. Po zabawie z Witkacym i Gombrowiczem, tym razem mierzycie się z poważną problematyką przemijania i śmierci. Jak się czujecie w takiej tematyce?
Marcin Bartnikowski: Gdy Łukasz przyniósł nam ten temat, w ogóle nie wiedziałem, jak to zrobić. Podobnie było z "Ćwiczeniami stylistycznymi", które również zaproponował Łukasz, "Sprawą Dantona", którą przyniosła Magda Miklasz i "Don Juanem", którego zasugerował nam Tadeusz Słobodzianek. Ale zawsze w takich momentach pojawia się w nas taka bezczelna myśl, że właśnie o to chodzi - gdybyśmy wiedzieli, to po co mielibyśmy to robić? Pracowaliśmy już nad tekstami psychologicznymi - nad "Mewą" Czechowa, nad fragmentami scenariuszy Bergmana, ale zawsze to były takie klimaty, które jednak ciągnęły nas w pewną ekspresję, w jakieś szaleństwo. Tutaj mamy do czynienia z bardzo kameralnym utworem, od początku do końca. Do tego jeszcze Agnieszka Glińska, która jest mistrzynią tego typu tematów. To dla nas szalenie trudne, dlatego, że tam trzeba się totalnie obnażyć i bardzo konkretnie podporządkować swoje wspomnienia pod to, co się mówi. Jest to świetne zadanie aktorskie - jedno z ciekawszych, jakie nam się przytrafiło.
Nie brakuje Wam tutaj przestrzeni do szaleństw i wygłupów?
Marcin Bartnikowski: Nie brakuje. Tam, gdzie stosuje się tylko grube środki, pojawia się w końcu pewna maniera. My celowo unikamy pracy tylko we własnym gronie, żeby móc próbować różnych rzeczy i żeby nie wpadać w utarte koleiny. "Grochów" jest spektaklem, który nas z pewnej koleiny na pewno wysadza i to jest super.
Marcin Bikowski: Nie, absolutnie nie brakuje! Pociągają nas nowe wyzwania, my się nie lubimy nudzić. Ale nudzić w takim sensie, że nie interesuje nas eksplorowanie danej ekspresji, bo to w pewnym momencie się kończy - kończą się środki. Nowe, nieoczekiwane zwroty akcji w naszych decyzjach są jak najbardziej ok.
Ciekawi mnie, czy kierujecie się jakimiś ustalonymi zasadami w doborze repertuaru? Czy jest coś, czego byście zdecydowanie nigdy nie zrealizowali?
Marcin Bartnikowski: Jeśli chodzi o takie myślenie stricte teatralne, to mnie nigdy nie interesowała farsa, komedia sytuacyjna. Postdramatycznie jeszcze by to zupełnie inaczej wyglądało, bo można wziąć farsę i zrobić z niej zupełnie coś zgoła odmiennego, jak np. ze "Słomkowego kapelusza" zrobił sztukę egzystencjalną parę lat temu Piotr Cieplak. Robiliśmy w Baju taki spektakl "Arszenik" do którego tekst napisałem na podstawie "Arszeniku i starych koronek" i to było farsowe, bo chcieliśmy wtedy czegoś takiego spróbować. Jakoś nawet nam to wyszło - miało to ręce i nogi, dobre recenzje i ludzie faktycznie pękali ze śmiechu, aczkolwiek ja po tym stwierdziłem, że robienie czegoś takiego mnie po prostu nie bawi. Uciekam też od repertuaru dla dzieci, bo nigdy mnie to nie interesowało. Ale z drugiej strony, zagraliśmy u Magdy Miklasz w Syrenie "Alicję w Krainie Czarów" i to była super zabawa, bo okazało się, że teatr dla dzieci może być też teatrem dla dorosłych.
Marcin Bikowski: Ja trochę nie ufam swoim upodobaniom. Wydaje mi się, że wszystko, co zakładam, w pewnym momencie może ulec zmianie. Staram się być otwarty i nie robić sobie żadnych ograniczeń.
Opowiadanie “Grochów” poświęcone jest zmarłemu przyjacielowi Stasiuka. Autor oswaja w nim śmierć i ból po stracie bliskiej osoby. Jak czuliście się pracując z tak osobistym, momentami bardzo intymnym utworem?
Marcin Bartnikowski: Takie spektakle zawsze wiążą się z przywoływaniem własnych doświadczeń i to jest bardzo trudne. Wydaje mi się jednak, że takie wspomnienie może być też sposobem na pozytywne przeżywanie żałoby - przekuwanie tego w dobre rzeczy, które się zdarzyły, Ja próbuję tak to traktować i próbuję tego szukać w tym tekście. Szukam wspomnień, które nas budują, a nie tych, które nas niszczą. Myślę, że zjawisko śmierci może nas też w pewnym sensie nauczyć afirmacji życia. Dużo rozmawialiśmy o tym z Łukaszem Lewandowskim, że możemy uciekać od świadomości śmierci i wtedy zawsze będziemy niedojrzali. Możemy też się w tym pogrążyć i żyć w ciągłej depresji. Jest jeszcze ten ideał, czyli potraktowanie śmierci jako elementu jakiegoś porządku i szukanie w tym sensu - bez względu na to, czy jesteśmy wierzący czy niewierzący. W moim przypadku - w przypadku człowieka niewierzącego - to jest trudniejsze, ale możliwe.
Marcin Bikowski: Ja właśnie dlatego wybrałem ten zawód, bo mnie po prostu bardzo interesuje człowiek i chcę go poznać jak najpełniej. Nie mówię o samych emocjach, ale też o mechanizmach, które w zetknięciu z silnym przeżyciem działają zupełnie inaczej. Interesuje mnie kondycja człowieka. Czy żałoba musi być czymś pogrążającym, czy nie może być furtką, etapem, po którym stanie się coś dobrego? Nawet te trudne elementy, które są osobiste i których muszę użyć, to jest tylko jakiś element składowy całości.
Marcin (do Marcina Bartnikowskiego - przyp. aut.), na początku rozmowy wspomniałeś o swojej mamie. Czy te osobiste doświadczenia pomagają Ci obecnie podczas pracy nad spektaklem?
Marcin Bartnikowski: Jest to jakiś punkt wyjścia, ale jakby to powiedziała Maja Komorowska, nie można się w tym "rozkokosić". Nie mogę sobie pozwolić na sentyment, który będzie czymś osobistym, z czym ja popłynę i dla nikogo poza mną nie będzie to miało znaczenia. W tej chwili tych przeżyć już we mnie nie ma - jest już coś zupełnie nowego. Wiadomo, że my zawsze w jakimś sensie opowiadamy o sobie i szukamy tego, co jest wspólne. W kontekście Grochowa szukamy tego, co jest wspólne ze Stasiukiem, bo nikt z nas Stasiukiem nie jest i nikt nigdy nie będzie, więc nigdy go do końca nie zrozumiemy, ale możemy starać się go w jakiś sposób odnaleźć.
Prozę Andrzeja Stasiuka cechuje minimalizm i oszczędny, surowy język. Trudno było przenieść taki tekst na scenę?
Marcin Bartnikowski: Na początku było bardzo trudno, ponieważ trzeba było się trochę z tym tekstem oswoić. On jest faktycznie bardzo specyficznie pisany, ale im bardziej się w niego zagłębialiśmy, tym bardziej odchodziliśmy od poczucia, że jest surowy. Moim zdaniem jest muzyczny i poetycki w tej swojej surowości. To jest jeden z takich tekstów, który lepiej brzmi, niż wygląda. Jak już się z nim pracuje, to zaczyna się dostrzegać nowe warstwy i przestrzenie. Podobnie jest z "Weselem" Wyspiańskiego - podczas czytania ten utwór wydaje się dużo mniej atrakcyjny, niż wtedy, gdy się go ogląda i słyszy. Wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale mam wrażenie, że w przypadku "Grochowa" mówimy na scenie prozę poetycką - nie w sensie klimatu poezji, tylko w sensie niesamowitej trafności tych metafor i tego języka. Z tym tekstem trzeba naprawdę długo pobyć, żeby zrozumieć jego genialność. Na początku chciałem go ciąć, bo wydawało mi się, że wszystkiego jest za dużo. Im dłużej jednak nad tym pracowaliśmy, tym większe miałem potem poczucie, że przecież to wszystko jest tu konieczne. Moim zdaniem, jest to jeden z tekstów najwyższej próby we współczesnej literaturze polskiej. Czułem ogromną przyjemność pracując z czymś, co jest tak napisane.
Tekst Stasiuka może się wydać trudny także ze względu na chronologiczny chaos. W kontekście śmierci przyjaciela powracają wspomnienia z dzieciństwa, które autor przeplata refleksjami na temat współczesności. Zastanawiam się, czy u Was porządek wydarzeń też będzie tak bardzo poplątany?
Marcin Bartnikowski: Tak, u nas też jest chaos takiego asocjacyjnego, bardzo ludzkiego myślenia i odczuwania. I właśnie to jest największa trudność, bo czasami nawet we fragmencie, w którym mówi o dzieciństwie jest taka wewnętrzna niespójność. Ale przecież my na co dzień też nie mówimy i nie myślimy w sposób linearny i uładzony - to się dzieje zawsze na różnych płaszczyznach. I tak samo jest zbudowane to opowiadanie. Na tym polegał jeden z moich największych lęków, że to nie jest jakaś historia, jakaś oczywista dramaturgia. Pytanie, czy jesteśmy w stanie poprowadzić przez to widzów, bo czym innym jest czytanie takiego tekstu w zaciszu swojego domu, kiedy jest się skupionym na tym przekazie, a czym innym jest odkrywanie go w teatrze.
Zastanawiam się, jak do tego spektaklu podejdą widzowie, bo przemijanie, żałoba i pamięć o zmarłych to jednak tematy ciężkiego kalibru...
Marcin Bartnikowski: Staramy się tego wszystkiego nie upraszczać i nie trywializować, ale jednocześnie skupiamy się na tym, że myślenie o śmierci może stać się też afirmacją życia. Agnieszka Glińska zaproponowała w spektaklu motyw badania pamięci. My jesteśmy kimś w rodzaju laborantów, którzy pracują nad zjawiskiem pamięci - dochodzimy do tego, próbujemy to zrozumieć. Dzięki temu nie musimy być w stu procentach tożsami ze Stasiukiem, ani też nie dajemy jakichś prawd objawionych na ten temat. Takie utwory prowokują odwieczne pytanie, dlaczego ten świat jest tak urządzony, dlaczego musimy cierpieć i odczuwać te trudne emocje. Nikt jeszcze nie znalazł na to odpowiedzi i żadna filozofia, która próbuje to wyjaśnić, mnie osobiście nie przekonuje. Ludzkie rzeczy są niedoskonałe, są bolesne. Dlatego mamy nadzieję, że jeżeli uda nam się w tym spektaklu dotknąć jakiejś prawdy o nas, o umieraniu, no to może ktoś się tym zainteresuje.
W sztuce zobaczymy trzech aktorów - Was oraz Łukasza Lewandowskiego. Zdradzicie, kto będzie kim?
Marcin Bartnikowski: Jesteśmy na tej samej płaszczyźnie. Jak już wspomniałem, to jest laboratorium pamięci, w której mamy trzech laborantów. Jesteśmy jak naczynia, przez które się przelewa ten potok wspomnień. Czasami jesteśmy w dialogu czy interakcji ze sobą, natomiast nie ma między nami zasadniczo żadnego podziału ról.
Jesteście obecnie także w trakcie przygotowań do premiery "Wiosny" Brunona Schulza. Wiadomo już gdzie i kiedy zobaczymy ten spektakl?
Marcin Bartnikowski: "Wiosna" powstawała równolegle przez cały ten rok. Wszystko jest już na tyle przygotowane, że jesteśmy w stanie za tydzień zagrać spektakl. Mamy już wszystkie składowe, tylko musimy to jeszcze zebrać i prawdopodobnie w listopadzie zrobimy premierę. Nie wiemy jeszcze gdzie, ponieważ na ten projekt mamy bardzo mało pieniędzy i tak naprawdę myślimy o zrobieniu czegoś w rodzaju performance'u, który będzie można zagrać wszędzie. Jeżeli znajdzie się jakaś instytucja, która będzie zainteresowana współpracą z nami, to możemy pokazać to nawet w foyer. Jeżeli nie, to chyba zaprosimy ludzi do mieszkania... Doszliśmy do wniosku, że skoro świat nas nie chce, to my się nie pchamy na siłę. Nie mamy miejsca - zrobimy bez miejsca.
"Grochów" jest finansowany ze stypendium ministerialnego Łukasza Lewandowskiego, a "Wiosna" ze stypendium ministerialnego Marcina, ale te pieniądze wystarczają ledwie na jakieś sprawy produkcyjne, nie są w stanie pokryć wszystkich kosztów. Mamy ostatnio jakieś nieszczęście do dotacji - mówię o tym trochę z żalem, a trochę śmieję się z tego, bo im dłużej pracujemy, tym bardziej niepewna jest nasza przyszłość.
Nie zastanawialiście się kiedyś nad porzuceniem tego wszystkiego na rzecz stabilnej posady w jakimś teatrze?
Marcin Bartnikowski: Oczywiście, ten temat się już wielokrotnie przewijał. Na pewno współpraca z Teatrem Dramatycznym jest dla nas bardzo ważna, bo to jest połowa naszej działalności. W tym czasie powstawały też spektakle w innych przestrzeniach, jak np. Teatr Ochoty. Bardzo dużo zyskaliśmy dzięki pracy w każdym z tych miejsc. Nasze spektakle są regularnie pokazywane, a to zdecydowanie wpływa na rozwój naszego warsztatu. Ale prawdą jest, że często mamy dosyć. Z jednej strony to jest nasz osobisty problem, a z drugiej, jest to problem polskiego teatru w ogóle. Scena w tym kraju jest zabetonowana - mówię tu zarówno o kwestii infrastruktury, jak i o możliwościach grantowych. My startujemy do tych samych konkursów grantowych, które dostają instytucje posiadające już dofinansowanie... Myślę, że i tak mamy dużo szczęścia w tym, co robimy, ale męczą mnie strasznie te wszystkie kwestie organizacyjne i ciągłe odbijanie się od muru.
Dużo jest w polskiej przestrzeni artystycznej takich grup, jak Wasza?
Marcin Bartnikowski: Nie ma wielu takich grup. Są to bardzo zróżnicowane teatry, np. Teatr Konsekwentny bardziej przypomina teatr repertuarowy, są teatry prywatne prowadzone przez gwiazdy, jak teatr Krystyny Jandy. My się z żadnym z tych stylów nie identyfikujemy. To co robimy, jest dość specyficzne, dlatego też nie jest to na pewno komercyjne. Tym bardziej się cieszymy, że mimo tych wszystkich negatywnych rzeczy, o których powiedziałem, udaje nam się to realizować. Jesteśmy stricte profesjonalną grupą. Nie jesteśmy czystym offem, który robi coś tylko dla idei, nie jesteśmy teatrem amatorskim, który działa dla samej radości. My się z tego utrzymujemy, to jest nasz zawód, nasz pełen etat.
Marcin Bikowski: Myślę, że niewiele grup jest w stanie zaakceptować opcję porażki. To jest bardzo trudne w przypadku, gdy robi się rzeczy niekomercyjne. Rozpoczynając naszą działalność, musieliśmy to przyjąć do wiadomości. To nie jest zawód usłany różami. Zakładamy, że robimy sztukę...
Wysokiego ryzyka?
Marcin Bikowski: Tak, ale kto nie podejmuje ryzyka, ten nie pije szampana.
Jakiś czas temu poinformowaliście swoich fanów na Facebooku, że “Wiosna” zamknie serię Gombrowicz-Witkacy-Schulz. Czy to oznacza, że definitywnie żegnacie się już z tymi twórcami?
Marcin Bartnikowski: Nie! Witkacego robiliśmy już wiele razy, ale Gombrowicza i Schulza nigdy wcześniej. O Gombrowiczu myśleliśmy kilka razy i zawsze towarzyszył nam lęk przed nieznanym. Schulz jest moim ukochanym twórcą i zawsze gdy powracał jego temat, to mówiłem sobie, że może jednak później. I w końcu
nadszedł ten moment, że stwierdziliśmy, dobra, spróbujemy zrobić Schulza. Myślę, że do Gombrowicza wrócimy z chęcią, do Witkacego również. Z Schulzem zobaczymy, co nam wyjdzie - jak kompletna masakra, to może się go przestraszymy...
Marcin Bikowski: Nie, myślę, że jest zbyt inspirujący. Zresztą, cała trójka tych panów jest inspirująca. Ale też w kontekście ryzyka, o którym mówiłem, biorąc się za ich dzieła można wpaść na ogromną rafę i się bardzo rozbić. Myślę, że właśnie dlatego są tak fascynujący i to jest ten powód, dla którego nie potrafimy się od nich oderwać.
Czyli możemy się jeszcze spodziewać jakichś projektów z tymi nazwiskami?
Marcin Bikowski: Zobaczymy. Na pewno nie odżegnujemy się od nich i cieszy nas, że ta trójka jakoś w naszych realizacjach zaistniała.
Andrzej Stasiuk i jego “Grochów” to w pewnym sensie nowy rozdział w historii Waszej działalności artystycznej. Czy to oznacza, że już nie będziecie szaleć i rozrabiać na scenie?
Marcin Bikowski: O nie!
Marcin Bartnikowski: Za chwilę jest Schulz, więc...
Marcin Bikowski: Zdecydowanie będziemy szaleć!
Marcin Bartnikowski: Chcemy robić rzeczy, które nas samych bardzo zaskakują. Wybraliśmy zawód, który jest trudny, stresujący i czasochłonny, ale jednocześnie nie jest to praca, do której chodzimy jak do roboty. Ten zawód ciągle pozwala nam poznawać nowe światy i żyć wciąż nowym życiem. Obecnie jest nim Stasiuk. Te rzeczy często przychodzą same, więc mamy nadzieję, że wkrótce pojawi się dużo wariactw i dużo wyciszenia.
Marcin Bikowski: Nic nie zakładamy z góry. Drzemie w nas wiele możliwości, których jeszcze nie pokazaliśmy. Obyśmy tylko mieli siłę, żeby to wszystko zrealizować.
Premiera spektaklu "Grochów" już 11 października na Scenie Przodownik
fot. Krzysztof Bieliński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz