Miałam wiele obaw w związku z premierą Księżniczki Turandot na deskach warszawskiego Teatru Dramatycznego. Komedie dell'arte to trudna materia dla kogoś takiego jak ja, kto wolałby raczej zobaczyć tę chińską baśń w całej swej dosłowności, niż mierzyć się z jej karykaturą. Historia okrutnej chińskiej księżniczki stanowi wspaniałe pole do badań i analiz, ale co tu badać, kiedy problematyka utworu znika w oparach absurdalnych żartów? Carlo Gozzi uczynił z tej baśni ponadczasowe widowisko będące dobrym nośnikiem wartości oraz idei, które w zależności od czasów i nastrojów społecznych można dowolnie modyfikować. Mamy więc do czynienia z satyrą na społeczeństwo i politykę, w której baśniowa fabuła stanowi jedynie tło dla istnej rewii szalonych wygłupów. Jeżeli ktoś jeszcze ma wątpliwości, po co nam dziś Gozzi i jego twórczość, chętnie odpowiem - dla czystej rozrywki. Nothing else matters.
Zanim doszłam do tej prostej konkluzji, usiłowałam jeszcze znaleźć jakiś głębszy sens wystawiania Księżniczki Turandot dla współczesnej publiczności. Na przykład, dylematy głównej bohaterki - ciekawy case w czasach wojujących feministek. Problem w tym, że czyny Turandot mocno wykraczają poza feminizm w zdrowej, zrównoważonej formie. Dziś takiej dziewczynie, która wszystkim swoim potencjalnym partnerom życzy rychłej śmierci, zasugerowalibyśmy raczej psychoanalityka, prawda? A więc nie ten trop. Może zatem romantyczna miłość? Tylko ile jest czystego romantyzmu w sztuce przepuszczonej przez filtr mocno skondensowanej groteski? Niewiele, bo sami już nie wiemy, co jest tam żartem, a co na serio.
W końcu dotarło do mnie, że rozkładanie tego utworu na czynniki pierwsze mija się z celem i do niczego nie prowadzi. Księżniczka Turandot w reżyserii Ondreja Spišáka składa się z wielu pozornie niepasujących do siebie elementów. Mamy starą chińską baśń przerobioną na modłę włoskich komediantów XVIII wieku, a do tego tańce, śpiewy i kabaretowe żarty wyraźnie nawiązujące do naszych typowo polskich spraw. Momentami można odnieść wrażenie, że wszystkiego jest w tym spektaklu za dużo, jednak po zestawieniu ze sobą poszczególnych składowych powstaje całkiem spójne dzieło. Pozostaje więc podjąć decyzję, czy przyjmiemy całą tę klaunadę bez zbędnych pytań, czy zdecydowanie ją odrzucimy...
Przyznaję, że miałam duży problem z akceptacją formy spektaklu. Nie lubię, jak się dzieło bierze w cudzysłów. Nie lubię spektakli w konwencji pudełkowej, czyli teatru w teatrze. Nie lubię karykaturalnych postaci i ich równie karykaturalnych problemów. I wreszcie - nie lubię polityki na scenie, a to przecież nieodłączny element tego gatunku. Mimo wszystko jednak nie dyskwalifikuję Księżniczki Turandot Spišáka, bo momentami naprawdę świetnie się bawiłam.
Urok starożytnej baśni o Księżniczce Turandot tkwi w jej fascynującej, nieco mrocznej fabule. Tytułowa bohaterka wypowiada wojnę całemu męskiemu gatunkowi - każdy śmiałek, który zechce pojąć ją za żonę, będzie musiał rozwiązać trzy trudne zagadki. Jeżeli młodzieniec potknie się na którymś z pytań, za pomyłkę zapłaci własną głową. Wizja makabrycznej śmierci nie odstrasza wcale kolejnych kandydatów. Wśród nich jest także książę Kalaf, który postanawia poddać się próbie i zdobyć rękę okrutnej księżniczki. Historia Turandot jest o tyle ciekawa, że nie ma tu ani smoków, ani złowrogich czarnoksiężników. Na drodze do szczęścia dwójki bohaterów stoją jedynie wewnętrzne blokady i uprzedzenia dziewczyny, która głęboko wierzy, że mężczyźni stanowią źródło wszelkiego zła. Skąd takie przekonanie? Spektakl tego nie wyjaśnia, ale w treści libretta do słynnej opery Giacomo Pucciniego można znaleźć kilka cennych wskazówek, które sprawiają, że zaczynamy patrzeć na bezwzględną morderczynię w nieco łagodniejszy sposób. Giuseppe Adami i Renato Simoni wyjaśnili, że okrutne praktyki, jakie Turandot stosuje wobec mężczyzn, są zemstą za morderstwo jej krewnej, którego dopuścił się pewien cudzoziemski książę. Według autorów Turandot liczy na to, że pewnego dnia w jej osobistych igrzyskach śmierci weźmie udział także ów morderca i sprawiedliwości wreszcie stanie się zadość...
Oczywiście, Księżniczka Turandot Gozziego jest czystą parodią i próżno szukać w niej mrożących krew w żyłach scen, czy też gwałtownych miłosnych uniesień. W tej chińsko-włoskiej farsie każdy z bohaterów budzi pozytywne uczucia, bo skala absurdu, z jakim mamy do czynienia, nie pozwala nam traktować ich motywacji serio. W spektaklu Ondreja Spišáka bohaterowie są również przerysowani do granic możliwości. Turandot (Agata Góral) to rozhisteryzowana wariatka, książę Kalaf (Michał Klawiter) pręży się w samouwielbieniu niczym kreskówkowy Johnny Bravo, a ojciec głównej bohaterki, król Altum (Henryk Niebudek) funkcjonuje w permanentnym trybie slow motion. Jest przezabawnie, ale już zdecydowanie nie baśniowo.
Dla odbiorcy nieoswojonego z konwencją komedii dell'arte spektakl może być dziwnym doświadczeniem, bo aktorzy ani na moment nie dają nam zapomnieć, że są aktorami, a scenę w PKiN z chińskim Pekinem łączy tylko przypadkowa zbieżność brzmień. Fakt, że podchodzą do swoich ról z ogromnym dystansem i humorem, całkowicie uziemia widza w fotelu, uniemożliwiając mu podążanie za bohaterami baśni. Ilekroć ponosiła mnie fantazja i wczułam się w egzotyczny klimat tej historii, na scenie pojawiał się komediowy kwartet w składzie: Robert T. Majewski, Łukasz Wójcik, Mateusz Weber i Kamil Siegmund, który przy pomocy irytujących żartów i przedziwnych dyskusji brutalnie sprowadzał mnie na ziemię. No właśnie - intermedia, czyli żarty i komentarze między poszczególnymi scenami, to kolejny powód, dla którego styl komedii dell'arte budzi we mnie bardzo mieszane uczucia... Nie twierdzę, że panowie na scenie wypadli źle - wręcz przeciwnie. Cała czwórka osiągnęła najwyższy level w kategorii błaznowania, nie po raz pierwszy zresztą. Problem stanowi treść tych humorystycznych dywagacji, które okazały się jednak mało śmiesznie, delikatnie mówiąc. Docinki pod adresem recenzentów były jeszcze całkiem ok, ale już głupawa dyskusja nad wielkością głowy w stosunku do rozmiaru kapelusza, czy słynna miska ryżu, budząca jednoznaczne skojarzenia z wiadomo-kim i wiadomo-czym, to dla mnie za dużo. Nie chcę polityki w teatrze i błagam, nie róbcie tego więcej.
Na szczęście, sztuka ma kilka naprawdę genialnych momentów. Jednym z nich jest scena miłosna Kalafa i Adelmy, gdzie Michał Klawiter i Anna Szymańczyk wirują w zmysłowym, przekomicznym tańcu, bawiąc przy tym publiczność do łez. Drugim - zdecydowanie aria Nessun dorna, którą w operze Pucciniego Kalaf śpiewa w noc przed decydującym rewanżem. Klawiter zaśpiewał to tak, że gdyby Pavarotti żył, zrobiłoby mu się głupio. Swoją drogą, brawo dla reżysera, że włączył ten fragment do sztuki. To było miłe zaskoczenie i zdecydowanie zagrało - choć w tym przypadku również jako zabawna parodia. Bardzo spodobała mi się scena z zagadkami, przywodząca na myśl teleturniej z początków ery telewizji W sztuce aż roi się od takich drobnych niuansów, które świetnie budują komiczną atmosferę na scenie. Ledwie dostrzegalne gesty, grymasy twarzy, tuptanie nóżkami i gaworzenie w niezrozumiałym niby-chińskim dialekcie - wszystko to składa się na totalnie przerysowany, iście groteskowy obraz Państwa Środka, z uwzględnieniem wszystkich jego przywar i stereotypów. I jest to naprawdę uroczy widok, na który przyjemnie się patrzy.
Siłą spektaklu jest doskonała gra aktorska. Na scenie wyraźnie widać ogrom wysiłku, jaki artyści włożyli w przygotowania do premiery. Każdy fragment był dopracowany w najmniejszym szczególe i zagrany z niebywałą lekkością. Oczywiście, wielkie brawa należą się odtwórcom głównych ról - Agacie Góral i Michałowi Klawiterowi. O ile jednak popisy Agaty nie były dla mnie żadnym zaskoczeniem, to show, jakie na scenie zrobił ten zaledwie dwudziestoczteroletni aktor, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Prym wśród grupy śmieszków wiódł bezapelacyjnie Mateusz Weber w roli Truffaldino, zostawiając swoich kolegów daleko w tyle. Na wyróżnienie zasługują też Anna Szymańczyk, która rolą Adelmy momentami przyćmiła główną bohaterkę tej sztuki oraz Marcin Stępniak - za niewielką, ale wyrazistą i zapadającą w pamięć kreację ojca Kalafa, Timura.
Księżniczka Turandot na scenie Teatru Dramatycznego nie jest spektaklem, który będę wspominać z rozrzewnieniem, ale spełnia zasadniczy wymóg swojego gatunku - stanowi świetną rozrywkę dla publiczności. Wizualnie sztuka jest przepięknym, bardzo dynamicznym widowiskiem, od którego trudno oderwać wzrok. Na pewno warto zobaczyć ją dla wspaniałych kreacji aktorskich. Przy tak rewelacyjnej grze artystów, kilka marnych, grubo ciosanych dowcipów stanowi raczej niewielką rysę, którą ostatecznie można twórcom wybaczyć.
fot. Krzysztof Bieliński
Materiały prasowe - Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy
Mnie się bardzo sztuka podobała. Tak jak pani pisze, należy do niej podejść jako do fajnej, wieczornej rozrwyki i najlepiej po kieliszku wina wypitego w kawiarence teatru.
OdpowiedzUsuń