poniedziałek, 16 lipca 2012

Pan Parasolnik i szorty


Jestem wolnym człowiekiem i  poczuciu niczym nieskrępowanej wolności idę sobie ulicą na targ po młode marchewki, cebulę i ziemniaki. Człowiek wolny je dużo warzyw - tak przynajmniej mi się wydaje. Jest cudowny, słoneczny poranek, przyjemne dwadzieścia stopni i delikatny wiatr. To jest właśnie idealna pogoda dla ludzi wolnych, beztroskich i cieszących się chwilą. Jest to też idealna pogoda na zakupy, więc maszeruję na bazar z płócienną torbą, która już z daleka manifestuje, że nie jest z plastiku. Jak na kobietę niezależną i wyzwoloną przystało, mam kołtun zmierzwionych, wilgotnych jeszcze włosów na czubku głowy, pogniecioną koszulę, szorty i trampki. Bo ludzie wolni nie noszą wyprasowanych ciuchów. Na szczęście...


P jest bardzo mądry. Strasznie mnie to cieszy, bo naprawdę niełatwo znaleźć dzisiaj takich mądrych ludzi - nawet trochę mądrzejszych od siebie. P wie bardzo dużo na bardzo wiele tematów i ciągle o czymś opowiada a ja siedzę i słucham z rozdziawioną buzią. Zadaję tyle pytań, całe mnóstwo. I tyle już wiem, a ciągle chciałabym więcej. Jak P jest zajęty i nie może mi opowiedzieć czegoś ciekawego o czymś fascynującym, to opowiadam sobie sama. Czytam, wyobrażam sobie i opowiadam  tym jego tonem, w myślach. A potem mówię: „Wiesz P to takie niesamowite, to co przeczytałam! Posłuchaj….” I słucha bardzo uważnie, nie przerywa mi i tak miło się uśmiecha. Słucha, chociaż na pewno wiedział to już wcześniej…
Siedzieliśmy sobie w Sopocie, nad zupą pomidorową w Złotej Rybce i P wspomniał o Panu Parasolniku.  Był kiedyś taki Parasolnik i wiele powstało o nim legend i bajek. Nie wiadomo, które są prawdziwe, a które nie, ale nadal żyją ludzie, którzy go pamiętali. Naprawdę miał na imię Czesław Bulczyński i dawno, dawno temu pracował w cyrku. Osiadł w Sopocie w kamienicy, której dziś już nie ma. Zawsze barwnie ubrany, przechadzał się po Monte Cassino i zaczepiał ludzi. Podobno wszyscy go znali. Nie wiadomo, czym tak naprawdę się zajmował, bo choć mówili na niego „Parasolnik”, to nikt nie pamięta, żeby jakiś parasol kiedyś naprawił. Stał się kultową postacią, symbolem Sopotu lat 60 i 70. Powstawały o nim anegdoty i piosenki, był atrakcją, którą każdy chciał zobaczyć. Czarodziej z dziecięcych snów. Rozdawał maluchom cukierki i rzucał na nie zaklęcie, żeby nigdy nie dorosły. Zmarł w 1992 roku, a pogrzeb był skromny i bardzo smutny. Nikt z mieszkańców nie pamięta, gdzie jest pochowany. Podobno stoi w Sopocie pomnik Parasolnika, ale my go nie zaleźliśmy.
Taka jestem niestała w uczuciach, wiem… Miłość do jeansów deklarowałam wielokrotnie, by porzucić je dla zwiewnych spódnic. Ale teraz…Teraz nie istnieje dla mnie nic oprócz szortów. Prawdziwie wolny poczuje się człowiek dopiero w szortach na tyłku. W cytrynowych, malinowych, zielonych, spranych i zmęczonych życiem, w czarnych surowych, albo białych z koronki. W takich zrobionych samodzielnie ze spodni, których czasy świetności minęły dekadę temu. W szortach czuję, że mogę wszystko i nie noszę nic innego. Nieważne, czy słońce czy deszcz, czy pada, czy grzmi, czy grad, czy afrykański upał. Moja garderoba zawęziła się do tych kilku skrawków materiału, takich w sam raz, żeby nie chodzić goła, ale czuć na skórze dotyk ciepłego wiatru.
Tupię nogą o chłodną posadzkę w przedpokoju, bo P nie traktuje mnie do końca poważnie. A ja jestem śmiertelnie poważna, gdy mówię, że już za bardzo niedługo, za parę lat będę kobietą sukcesu. Będę ujarzmiać dzikich polityków, będę agresywną femme fatale publicystyki. Będę niepokorną artystką i damą jak Grace Kelly. Będę stąpała delikatnie po paryskich chodnikach w szpilkach z krokodylej skórki i w prostych sukienkach Chloe. I będę mówiła przyciszonym głosem, a mimo to wszyscy będą mnie słuchać. Tak będzie.  P wcina tosta i się uśmiecha. Nie ma się z czego śmiać, bo ja wcale nie żartuję. I nieważne, że mówię to, stojąc w przedpokoju na bosaka, w t-shircie z napisem „I love Chuck Bass”, ze szczoteczką do zębów w ustach i z dużym kleksem dżemu morelowego na nosie.
Jestem artystką i prowadzę artystyczny dom. Wszystko, co mnie otacza, jest  sztuką. Jestem twórcą życiowych instalacji przestrzennych, prowadzę egzystencjalną galerię późnego postmodernizmu. W łazience kompozycja z chaotycznie poustawianych, kolorowych buteleczek tętni życiem i nawiązuje do francuskiej impresji. Najbardziej artystyczne są moje kuchenne kompozycje. Uprawiam kulinarną sztukę, którą przeżywa się kubkami smakowymi. Dzisiejsza wystawa przedstawia pełną słodyczy  zupę cebulową, grillowane ziemniaki skąpane w oliwie z oliwek oprószone pyłkiem czosnkowym, słodką marchewkę duszoną z mango i nutą imbiru, mus z łososia. Jemy mało artystycznie, z instalacji nic nie zostaje. Sztuka jednak tak szybko przemija...
P mnie czasem traktuje jak dziecko. Siedzimy sobie nad wodą, na trawie, jest tak spokojnie. Pyta, czy nie jestem głodna, czy nie chciałabym się zdrzemnąć. Czy nie jest mi zimno, bo wieje od wody, a ja siedzę w tych krótkich płóciennych portkach. I czy nie powinnam już zejść ze słońca? Fukam, dąsam się, że wcale nie, nic mi nie będzie, potrafię o siebie zadbać, może nie wierzy? A potem faktycznie kładę się obok w cieniu, zwijam w kłębek i zasypiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz