Każdy, kto choć raz dał się ponieść pasjonującej książce, wie co mam na myśli, mówiąc o literackich podróżach. Zamykam oczy i jestem tam - stoję obok bohaterów, wyciągam rękę i dotykam wszystkiego, co ich otacza. Mam przed oczami ulice, budynki i panoramę miasta. Czuję zapachy, słyszę dźwięki, widzę twarze przechodniów. Trudno powiedzieć, czy to czar opisów, czy moja wyobraźnia. Magia tego zjawiska polega na tym, że w rzeczywistości nigdy nie byłam w żadnym z tych miejsc. A jednak niektóre z nich wyjątkowo zapadły mi w pamięć.
Tęsknię za Rosją. Nie za Rosją Putina, ani za carską Rosją. Tęsknię za Rosją Janusza Leona Wiśniewskiego. Za Moskwą widzianą oczami jego bohatera. Za "małą Moskwą", którą odkrywał w wielkiej, zupełnie obcej metropolii. Do takiej Rosji chciałabym pojechać. Właściwie, to już tam byłam. Widziałam tęsknotę i ból, tradycję i powiew świeżości, ciekawość i wszechobecny spokój, codzienne ryuały, niespieszny rytm dnia, wytchnienie. W kraju wielkich imperatorów można znaleźć wtchnienie... Zawsze kiedyś przychodzi taki moment, gdy wszystko się kończy, sens życia powoli traci swe kontury i blaknie, a poszczególne dni różnią się od siebie tylko nazwą. Mając do wyboru wegetację w cieniu własnych ponurych myśli i samobójczą śmierć, najlepiej jechać do Rosji. Do Moskwy.
Tęsknię za Rosją. Nie za Rosją Putina, ani za carską Rosją. Tęsknię za Rosją Janusza Leona Wiśniewskiego. Za Moskwą widzianą oczami jego bohatera. Za "małą Moskwą", którą odkrywał w wielkiej, zupełnie obcej metropolii. Do takiej Rosji chciałabym pojechać. Właściwie, to już tam byłam. Widziałam tęsknotę i ból, tradycję i powiew świeżości, ciekawość i wszechobecny spokój, codzienne ryuały, niespieszny rytm dnia, wytchnienie. W kraju wielkich imperatorów można znaleźć wtchnienie... Zawsze kiedyś przychodzi taki moment, gdy wszystko się kończy, sens życia powoli traci swe kontury i blaknie, a poszczególne dni różnią się od siebie tylko nazwą. Mając do wyboru wegetację w cieniu własnych ponurych myśli i samobójczą śmierć, najlepiej jechać do Rosji. Do Moskwy.
Muzyka i problemy emocjonalne - piękne połączenie. Dodajmy do tego tragedię i wynikającą z niej przejmującą samotność - która właściwie jest dziś skałdnikiem prawie każdej, dobrze sprzedającej się książki - i wrzućmy to wszystko wprost na ulice Berlina. Bo w Berlinie zaczyna się fabuła powieści "Miłość oraz inne dysonanse" Janusza L. Wiśniewskiego i Irady Wownenko. Dokładnie, zaczyna się w dzielnicy Pankow, w koksowni ponurego szpitala psychiatrycznego i już wiem, że powieść wcale nie będzie słodką bajką o gorącym uczuciu. Całe szczęście... Moje literackie odkrycia już nieraz uczyły mnie pokory. Nie należy oceniać książki po okładce - to jasne, ale teraz wiem, że nie należy pod żadnym pozorem sugerować się tytułem, który w tym przypadku autorzy zapewne wymyślili nie do końca na trzeźwo i tak już zostało... Tytuł bardzo mylący, bo o ile dysonansów w powieści jest mnóstwo, to miłość występuje tam raczej w śladowych ilościach.
Powieść ma dwóch autorów i dwa oblicza. Historia Struny, złamanego życiem krytyka muzycznego to surowy, zimny obraz zagubionego człowieka, stworzony bez wątpienia przez Wiśniewskiego. Perypetie bohatera przeplatają się z życiorysem rosjanki, Anny - postaci, którą wykreowała Wownenko. Mamy pierwszy dysonans - zderzenie brutalnej, depresyjnej, męskiej prozy z trochę ckliwym dramatem nieszczęśliwej, chorej kobiety. O ile u Wiśniewskiego nie bardzo jest się z czego cieszyć - a czasem wydaje się wręcz, że gorzej być nie może -, Wownenko stara się ratować swoją bohaterkę, tonącą co chwila w oceanie rozpaczy i bólu. Struna żyje, nie obiecując sobie za wiele. Anna wciąż żyje nadzieją i każdego dnia wyobraża sobie alternatywny, lepszy świat.
Może jestem trochę bezwzględna, ale ckliwość Anny mnie irytuje. Czytając "Miłość...", niecierpliwie przedzierałam się przez jej sentymentalne przemyślenia, żeby znów, jak najszybciej wrócić do brudnego Pankow, do brudnych myśli, brudnych historii, które odbijały się echem po ścianach mrocznego szpitala. Brudni bohaterowie są pociagający z literackiego punktu widzenia. Ich zszargane życiorysy, błędy, blizny na psychice - wszystko to składa się na postać, którą można pokochać, a na pewno taką, o której się myśli nie tylko podczas czytania. Struna to bohater wielowymiarowy, z idealną dawką brudu w życiorysie, z psychiką potrzaksaną na kawałki i całkowitym bezsenseem istnienia. To wielka sztuka sprawić, żeby człowiek w swoim nieszczęściu, w swojej mechanicznej egzystencji był tak bardzo zmysłowy. Wiśniewskiemu się udało. Struna dźwiga tę powieść i jest jej największą atrakcją.
Nie jest rzeczą prostą napisać książkę w pojedynkę, a co dopiero, dokonać tego w duecie, w dwóch językach, z dwóch różnych miejsc Europy. Coś musiało ująć Wiśniewskiego w dużo młodszej Wownenko, coś musiało ich literacko połaczyć w jeden zgrany nurt, któym płynęli oboje, pisząc tę powieść korespondencyjnie, wymieniając spostrzeżenia w rozmowach telefonicznych, mailach, łapiąc się gdzieś w drodze, w hotelach. Dualizm twórczy okazał się silnym atutem tej powieści. Wiśniewski doskonale odnalazł się w berlińskiej rzeczywistości. Autor często przyznaje, że Niemcy to jego codzienne środowisko, w kórym żyje i tworzy. Irada Wownenko, doktor kulturoznawstwa z ogromną wiedzą o historii i kulturze rosyjskiej, stworzyła niezwykle pociągający obraz Moskwy i jej mieszkańców. "Każdy ma w Moskwie swoją małą Moskwę" - te słowa, które stały się początkiem namiętnej zanjomości dwójki bohaterów, niezwykle trafnie opisują rosyjską rzeczywistość, jaką wykreowała w książce Wownenko. Moskwa, którą prowadzi nas Anna, nie różni się za bardzo od innych europejskich miast, ale ma w sobie magię historii, ciepło, urok, spokój. I muzykę, dużo muzyki.
Choć historia momentami jest banalna, a innym razem zbyt przerysowana, to jednak uległam jej już na samym poczatku. Powód? Psychologiczne turbulencje, które przyciągają mnie jak magnes, a także dźwięk - mnóstwo dźwięków, które w opisach rozbrzmiewają tak wyraźnie, że czytelnik niemal je słyszy. Bardzo łatwo mnie przekupić Strawińskim, Rachmaninowem, czy Chopinem, a jak dołożymy do tego teatr Bolszoj i słynny balet (niestety, tylko wspominany w kilku scenach), przepadam na dobre. I to kolejny dysonans, jaki odczułam, mając w ręku tę powieść - tytuł obiecywał ckliwy romans, a otrzymałam solidny kawał psychologii i długi koncert najwybitniejszych wirtuozów muzyki klasycznej.
Książka momentami przypomina "Poradnik Pozytywnego Myślenia" - szczególnie sceny w szpitalu psychiatrycznym, czy rozpad związku spowodowany zdradą żon obu bohaterów. Ale tu podobieństwa się kończą, bo o ile historię Pata z "Poradnika..." zamyka jowialne "... i żyli długo i szczęśliwie", to droga Struny do szczęśliwego zakończenia urywa się w połowie. Bohater z tak pokancerowanym sercem powinien w końcu odnaleźć swoją miłość - tak przecież uważa większość autorów i tak kończy się większość historii tego typu. Ale to jednak nie jest typowy bohater i typowa historia. Struna błądzi w życiu i rozpaczliwie szuka celu, kierunku, w kórym mógłby podążać. Ma problemy z samooceną, blizny po wielu tragediach osobistych, szuka własnej tożsamości. Przypomina mi pod tym względem Konstatntego z "Morfiny", tyle, że moralność Struny widać w każdym geście i w każdym ruchu. Moralność u Konstantego zaliczała wzloty i upadki. Szczepan Twardoch trafnie podsumował swojego bohatera, mówiąc, że czołga się przez życie, prześlizguje. Pod żadnym pozorem nie można tego zarzucić Strunie. Ten facet po prostu zatrzymał się w życiu, przestał płynąć z jego prądem. Punktem zwrotnym stała się podróż do Rosji - wtedy jego życie wreszcie nabrało tempa. Kisążka urywa się w kulminacyjnym momencie, jak to się wielokrotnie działo u wielkich twórców pokroju Stefana Zweiga, czy Tomasza Manna. Sprytne. Czy Struna dopłynął do celu? Tego Wiśniewski nam już nie zdradził...
Wyznacznikiem jakości literatury jest dla mnie zawsze ten moment, kiedy książka się kończy. Czy myślę o bohaterach jeszcze długo po odłożeniu jej na półkę, czy raczej momentalnie zapominam o wszystkim, czym żyłam przez ostatnie dni? Historia nadpobudliwego krytyka muzycznego zapada w pamięć. Do ostatniej strony dobrnęłam dokładnie tydzień temu. Cały czas zastanawiam się, jak mogłyby potoczyć się jego dalsze losy. A w myślach wciąż słyszę opus 35 Czajkowskiego. I walc cis-moll Chopina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz