niedziela, 14 maja 2017

Umarł król, niech żyje król


Mam wielu ulubionych aktorów, których podziwiam. Najczęściej są to artyści, o których świat dowiedział się dawno temu - grono wielkich mistrzów, którzy wciąż zachwycają publiczność, mimo podeszłego wieku i upływu lat. To ludzie, których sława przypadła na czasy, gdy miano gwiazdy otrzymywało się za ciężką pracę i ogromny talent. Ich dawny świat minął, wielu ich kolegów po fachu odeszło, a oni wciąż konsekwentnie żyją według ustalonych niegdyś zasad, że aktor ma być znany ze swych ról, ze swojego kunsztu artystycznego, a nie z kilku marnych eventów, gdzie raczył pozować przy ściance z logo sponsora imprezy.

Kiedy myślę o moich ukochanych artystach, od razu przychodzą mi do głowy same górnolotne określenia. Tak ich widzę - jako wybitnych wirtuozów sceny, którzy wkraczając na nią, przejmują kontrolę nad umysłami publiczności. Nieraz zastanawiałam się, co każdy z tych aktorów myśli o sobie? Czy zdaje sobie sprawę z potęgi swojego talentu? Czy ma świadomość, jak wiele osób kocha go za to, kim jest i czym się zajmuje? Czy zaprzecza pochwałom i owacjom, punktując w głowie szereg pomyłek, które wydarzyły się na scenie, choć nikt poza nim i inspicjentem nie dostrzegł żadnej z nich? A może wręcz przeciwnie - cieszy go uznanie innych? Może przegląda się oczach swych wielbicieli i delektuje się sławą, która wciąż bije czystym blaskiem, ogrzewając niemłodą już, pomarszczoną twarz...

Myślę, że w życie wielkich artystów wpisane są skrajne emocje. Presja publiczności sprawia, że aktor przed każdym występem pragnie wspiąć się na jak najwyższy poziom swoich możliwości, toczy ze sobą nieustanny wyścig, pragnąc za wszelką cenę przebić występ sprzed paru dni, sprzed tygodnia, z minionego sezonu. Czy ludzie narażeni na tak wielki stres, będący pod ciągłym obstrzałem krytyków, mediów i wymagającej publiczności, mają w życiu przyzwolenie na więcej, niż zwykli śmiertelnicy? Wszak przecież niemal każdego wieczora niezmiennie pojawiają się na scenie prezentując swą niezaprzeczalną wielkość. Niemal codziennie wzbogacają nasz świat o odrobinę iluzji, pozwalają nam się oderwać od prozaicznych spraw i zatracić w historii którą kreślą przy pomocy słów, min i gestów. 

Artyści teatralni od zawsze postrzegani byli przez widzów jak magicy, którzy, wcielając się w niesłychane postacie, przenoszą publiczność do innego, baśniowego świata. Jak ich nie kochać? Jak nie przymykać oczu na ich kaprysy, dąsy i drobne dziwactwa? Tym ludziom, obdarzonym nadludzkim darem, jakim jest talent aktorski, zawsze wybaczano wiele przewin, puszczano mimo uszu ostre, czasem kontrowersyjne wypowiedzi i przymykano oczy na ich ekscesy. Blichtr, uwielbienie i specjalne prawa, jakie artystom ofiaruje zakochany w nich świat, to nader dużo, by delikwentowi nie uderzyła szajba do głowy. Dlaczego więc, dawni wielcy aktorzy, podziwiani po dziś dzień nie zwariowali na swoim punkcie, nie zatracili się w samouwielbieniu? dlaczego nie upili się swą sławą do nieprzytomności? Cóż, nie mogę wiedzieć tego na pewno, ale istnieje prawdopodobieństwo, że oni w te liczne pochwały, zachwyty, glorie i emocjonalne uniesienia zwyczajnie nie wierzą...


#1 Mistrz jest zmęczony 
"Rasowy aktor, który pożegna scenę, do końca życia gra już tylko człowieka"
~ Stanisław Jerzy Lec


Myślę, że podobne pytania krążyły po głowie Ronaldowi Harwoodowi, podczas pracy nad sztuką "Garderobiany". Jego bohater jest bowiem odpowiedzią na wszystkie dręczące zwykłego śmiertelnika pytania na temat złożonej natury aktora. Według Harwooda życie artysty scenicznego to istna sinusoida - raz sukces i zachwyty, raz druzgocąca klęska. Trudno dziwić się, że kondycja psychiczna artysty również ma swoje wzloty i upadki - od absolutnego przekonania o swej sile i potędze, po całkowite zwątpienie i rezygnację. Ciężko egzystować w życiu, które przypomina rollercoaster... Sir, bohater sztuki Harwooda (w tej roli fenomenalny Jan Englert), po wielu latach sukcesów i porażek, chwały i lekceważenia, ma wyraźnie dość. Długa i wyczerpująca kariera zmęczyła go psychiczne, a lata spędzone na całkowitym oddaniu się pracy scenicznej wyczerpały także jego organizm. Sir, dawniej wielka gwiazda sceny, dziś jest wypalonym, schorowanym aktorem starej daty, który marzy o spokoju i odpoczynku.

Sztuka w reżyserii Adama Sajnuka rozpoczyna się w momencie, gdy za kulisami teatru trwa ogromne poruszenie - Sir, szef zespołu i największa osobistość sceniczna minionych lat, pojawia się w garderobie w stanie totalnego wyczerpania. Aktorzy wraz z inspicjentką, Madge (świetna rola Edyty Olszówki), zastanawiają się, jakim cudem mistrz w tak kiepskim stanie wyjdzie tego wieczoru na scenę, by po raz dwieście dwudziesty siódmy wcielić się w szekspirowskiego Króla Leara... Sir słania się na nogach, myli tekst, na przemian wybucha złością i rozkleja się w poczuciu totalnej bezsilności... Światkiem tych rozpaczliwych zmagań artysty z samym sobą i nierozumiejącym go światem jest Norman - garderobiany i zarazem najbliższy przyjaciel naszego bohatera (niezrównany Janusz Gajos). 

Madge, widząc w jakim stanie jest mistrz, kilkakrotnie nalega, by odwołać spektakl. Sir jednak nie chce o tym słyszeć. Sala jest pełna, wykupiono wszystkim miejsca. Ludzie chcą zobaczyć potężnego Króla Leara, więc go zobaczą. Oto cecha dawnych, wielkich gwiazd - tylko śmierć usprawiedliwiała ich nieobecność na scenie... Przypomniała mi się specjalna audycja w radio, upamiętniająca dorobek artystyczny zmarłej niedawno, wspaniałej aktorki - Danuty Szaflarskiej. Dziennikarz prowadzący audycję z nutą podziwu w głosie opowiadał słuchaczom, że Szaflarska była artystką niezłomną, niezwykle ambitną i obowiązkową. Nawet, gdy wybuchła wojna, aktorka niezmienne każdego dnia przychodziła na próby i grała w spektaklach. Dopiero zbombardowanie gmachu teatru ostudziło jej wielki artystyczny zapał... Dawni aktorzy mieli w sobie zestaw imponujących cech, których próżno dziś szukać wśród większości artystów młodego pokolenia. Ambicja, sumienność i bezwzględne oddanie sztuce teatralnej - za to właśnie tak podziwiam dawną "starą gwardię".


Teoretycznie, Sir mógłby przecież przystać na sugestię inspicjentki i zrezygnować z gry. Nie byłoby w tym nic niestosownego - w końcu agonalny stan, z jakim mistrz przyszedł do teatru, w pełni by go usprawiedliwił z niespodziewanej absencji. Jednak mistrz każdą próbę wyperswadowania mu z głowy występu kwitował krótkim "Muszę zagrać"... Początkowo widz mógł odnieść wrażenie, że bohatera cechuje imponująca gorliwość i poczucie obowiązku względem widzów. Jednak wraz z biegiem czasu coraz wyraźniej było widać, że Sir znalazł się w potrzasku własnej kariery, która teoretycznie powinna się już zakończyć, a jednak aktor nie potrafi odciąć się od przeszłości, zrezygnować z poklasku, pochwał i uwielbienia. Rozumie to chyba tylko Norman... Garderobiany jest wielkim miłośnikiem talentu mistrza, a także jego wiernym sługą i powiernikiem. On też nie wyobraża sobie teatru bez swojego Pana. Kiedy Sir pyta Normana, co ten pocznie ze sobą po jego odejściu, garderobiany z nonszalancją odpowiada: "Sir, to się przecież nigdy nie wydarzy"...


#2 Ciężar chwały
"Sława jest trucizną, którą trzeba przyjmować w małych dawkach"
~ Honore de Balzac


Norman karmi się sławą swego mistrza - każda rola, w jaką wciela się Sir, jest dla jego sługi wielkim wydarzeniem, przeżywa ją razem z artystą. Sukcesy szefa są dla Normana świadectwem, że jego obecność u boku mistrza ma sens. Wraz z biegiem wydarzeń odkrywamy, jak bardzo Norman przywiązany jest do swego pana. Więcej - Sir gwarantuje jego status quo. Bez mistrza garderobiany byłby nikim. Dlatego tak ważne jest dla Normana, by Sir dziś wieczorem zebrał się do kupy, stanął na scenie i w świetle reflektorów, przy złowrogim akompaniamencie burzy zagrał swą popisową rolę - tak wspaniale, jak zawsze. 

Piękna i wzruszająca jest relacja tej dwójki bohaterów. Sir, jak na wielką gwiazdę przystało, krzyczy, gani swego podwładnego, a czasem nawet go obraża. Norman także nie jest dłużny swemu panu. Zna wszystkie jego słabości, wie, co oznaczają kaprysy i narzekania mistrza - "Cieszę się, że czuje się Pan lepiej, Sir. Widzę to, bo znowu zaczął Pan narzekać...". A zatem Norman nie tylko stara się ratować spektakl przed zupełną katastrofą, ale także rozpaczliwie próbuje zachować codzienny bieg wydarzeń, tę bezpieczną i kojącą rutynę, gdzie Sir każdego dnia wchodząc do garderoby, polega tylko na nim. 

Norman jest wyjątkowo tajemniczą i złożoną postacią na tle wszystkich pozostałych bohaterów sztuki Harwooda. Wiemy, że od lat pełni w teatrze funkcję garderobianego i że praca z mistrzem jest całym jego życiem. Śledząc bieg wydarzeń, możemy też zauważyć, jak bardzo jest samotny - mimo licznych anegdot o swoich przyjaciołach, Norman poza teatrem nie ma chyba nikogo, a Sir jest najbliższą mu osobą. Przyjaźń łącząca obu mężczyzn jest widoczna właśnie w ten wyjątkowy wieczór, kiedy od nich zależy dramatyczny bieg wydarzeń. Celem dla obu jest udany spektakl - mistrz obroni swoją pozycję i dobre imię w teatralnym świecie, Norman uratuje swego najbliższego przyjaciela. 


#3 Umarł król, niech żyje król
"(...) Zostanie po mnie pusty pokój i małomówna, cicha sława"
~ Leopold Staff, (Dziewięć Muz. Ostatni z mego pokolenia, 1958)


"Garderobiany" Harwooda to piękne i wzruszające świadectwo absolutnego poświęcenia się dla sztuki. Piękne i bardzo smutne, bo rola w "Królu Learze" jest ostatnią kreacją aktorską mistrza. Sir podświadomie czuje, że ten wieczór będzie wyjątkowy dla całego zespołu. Rozmowy, które w przerwie, a także po zakończeniu spektaklu mistrz przeprowadza ze swoimi współpracownikami, mają smutny, sentymentalny ton. Wyjaśnia dawne nieporozumienia, rozwiązuje konflikty, przeprasza za błędy, daje rady, wspomina... Prosi, by pamiętać o nim, bo przecież aktor żyje tak długo, jak żyje pamięć o jego osiągnięciach. Wysiłek, jaki Sir włożył w tę ostatnią rolę - rolę swojego życia - wyczerpał go zupełnie. Choć zadanie zostało wykonane - spektakl nagrodzono burzą oklasków i owacji, Norman tej nocy utracił najcenniejszy skarb, jaki posiadał - osobę najbliższą swemu sercu. 

Jestem ciekawa, czy Ronald Harwood wiedział, że pisząc "Garderobianego", tworzy niezwykle trudne dzieło, które z jednej strony opiera się na silnym ładunku emocjonalnym, a z drugiej - na autentyczności. Spełnienie obu tych warunków zdaje się być jedynym gwarantem sukcesu sztuki. Cóż, Adam Sajnuk bez problemu podołał obu wyzwaniom. Spektakl w jego interpretacji iskrzy od emocji - gwałtownych, zawoalowanych, głęboko ukrytych, albo też wyznawanych z lękiem i nieśmiałością. Każdy z bohaterów sztuki Harwooda ma własną historię, co potęguje głębię i atmosferę niepokojącej tajemnicy. Niemniej jednak, to wspomniana wyżej autentyczność sprawiła, że spektakl Sajnuka bez wątpienia można nazwać wybitnym. Wszak przecież reżyser do roli wielkiego artysty zaangażował... wielkiego artystę. Jan Englert jako Sir wypadł tak przekonująco, że można było odnieść wrażenie, iż artysta przemyca do spektaklu doświadczenia własnej kariery aktorskiej. 

Równie wspaniałą grę zaprezentował widzom Janusz Gajos. Nie ma sensu zastanawianie się, który z wielkich mistrzów wypadł na scenie lepiej - oboje, w tym osobliwym, wzruszającym duecie pokazali wielki talent i ogromną klasę. Dawno nie widziałam Gajosa w żadnej roli więc zdążyłam zapomnieć o jego charakterystycznym stylu gry, który cechuje się ironicznym tonem wypowiedzi. Powitałam ów sarkazm z nieskrywanym zachwytem - jak wszystko inne, co składa się na geniusz tego artysty. 

Ogromne brawa należą się Edycie Olszówce. Aktorce przypadła w udziale niezwykle trudna rola Madge - zimnej, zamkniętej w sobie kobiety, której zachowanie jest wynikiem bólu i rozczarowania sprzed lat. Olszówka poradziła sobie z tym wyzwaniem popisowo. Bardzo podobała mi się także rola Jacka Mikołajczaka. Lubię tego aktora za jego ciepłą powierzchowność, głęboki, melodyjny głos i bezpretensjonalną szczerość. W "Garderobianym" wcielił się w Thortona, jednego z członków trupy teatralnej. I tym razem zagrał z właściwą sobie gracją i ujmującą naturalnością. 

Na scenie moją uwagę przykuła młodziutka Michalina Łabacz, która świetnie zagrała Irene - początkującą aktorkę, a także Karol Pocheć wcielający się w sztuce w aroganckiego członka trupy teatralnej. Oba te nazwiska, niezbyt jeszcze znane w środowisku teatralnym, wydają mi się bardzo obiecujące. Z przyjemnością zobaczę tę dwójkę w kolejnych spektaklach. Nie mam wątpliwości, że w niedalekiej przyszłości zawojują scenę teatralną. 

"Garderobiany" to hołd złożony niezwykle trudnej i wyczerpującej sztuce, jaką jest praca aktora. Ronald Harwood dość dosadnie pokazuje w swym dziele, jak trudno artyście oddzielić scenę od życia prywatnego, jak ciężko wyłączyć się, nabrać dystansu do gry, a wreszcie, odejść bez żalu, kiedy nastanie odpowiednia pora. Dla wielu aktorów scena staje się domem i całym życiem. Wielka ambicja, ogromny talent i całkowite poświęcenie się pracy, to świadectwo tego, z jak wielkimi artystami mamy do czynienia. Jan Englert i Janusz Gajos są bez wątpienia jednymi z nich.

Zdjęcia, materiały - Teatr Narodowy:
www.narodowy.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz