Na rozmowę o zbliżającej się premierze Dworu nad Narwią na scenie Teatru Ateneum umawiamy się w dniu poprzedzającym Halloween i polskie Dziady. Tematyka poruszana w sztuce bardzo pasuje do obu tych świąt, bo bohaterami dramatu są przede wszystkim...trupy. Jednak wbrew pozorom, utwór Jarosława Marka Rymkiewicza ma dużo szersze spektrum znaczeń. Przedpremierowy wywiad jest zatem świetną okazją, żeby podyskutować o upiorach przeszłości, żywych pomnikach, o tym, jaką wartość mają dziś romantyczne idee i po co komu wewnętrzna emigracja. Tomek Schuchardt na przykładzie swojego bohatera zwraca też uwagę, jak łatwo pogrzebać się za życia, tkwiąc wciąż przy dawnych ideach i utartych schematach. W trakcie naszej rozmowy szybko okazuje się, że opowieść o umarłych w znacznej mierze dotyka jednak świata żywych…
Dwór nad Narwią to trochę mroczna opowieść z zaświatów, bo w spektaklu pojawiają się liczne upiory i zjawy. A jednak nie jest to prawdziwy, mrożący krew w żyłach horror?
Tomasz Schuchardt: Nie, to nie jest ani horror, ani thriller. Będą tam nawet wątki komediowe! W monologu odautorskim, który mój bohater wygłasza w jednej ze scen, pojawia się określenie "komedia bardzo serio". I tak właśnie podchodzimy do tego dramatu. Staramy się go grać tak, jak należy - z szacunkiem i czcią. Jednocześnie autor mówi to w trochę prześmiewczej formie, na zasadzie, że wszystko, co nas w życiu spotyka, może być i tragiczne i komediowe. Często różne dramatyczne sytuacje dają nam mnóstwo powodów do śmiechu... To nie będzie taki prawdziwy horror, ale sztuka rzeczywiście opowiada o upiorach - o bardzo szerokim spojrzeniu na upiory. Tekst mówi nie tylko o trupach, ale także o upiorach przeszłości, które w naszej narodowej tradycji są wyjątkowo silnie zakorzenione.
Zjawy i upiory, o których wspominasz, wkraczają niespodziewanie w życie śmiertelników, planując gwałtowny przewrót. Brzmi jak scenariusz filmu o zombie...
TS: Faktycznie, w tej konwencji przenikają się ze sobą dwa światy - świat żywych i świat umarłych. Ale w gruncie rzeczy jest to tylko pretekst do głębszej dyskusji o tym, na ile nasza przeszłość narodowa wpływa na nas dzisiaj. Mamy dość specyficzny okres w naszym kraju, że ciągle rozliczamy się z jakimiś pomnikami i duchami przeszłości. Spektakl skłania do zastanowienia, czy dobrze jest się z nimi rozliczać brutalnie, odcinając się całkowicie od tego, co było kiedyś, czy jednak warto nauczyć się żyć z tym bagażem, który mamy i nie zapominać o przeszłości, ale jednocześnie nauczyć się też funkcjonować niezależnie od niej. Obecnie w Polsce ta dyskusja wygląda zupełnie inaczej. Mówimy o dekomunizacji, o rozliczaniu z tymi, którzy byli winni i z tymi, którzy nie byli winni... Sztuka Rymkiewicza podpowiada nam, że to wszystko wcale nie jest takie zero-jedynkowe, nie jest takie łatwe.
Mam wrażenie, że ta sztuka nie jest zero-jedynkowa nie tylko pod kątem znaczeń, ale też pod kątem samej treści i jej bohaterów. Zainteresował mnie na przykład status egzystencjalny niektórych bohaterów. Z treści dramatu wcale nie wynika jasno, że umarli... Niby są duchami, ale mają typowo ludzkie problemy i potrzeby. Malują się, golą, grają w karty... Nasuwa się pytanie, kim oni właściwie są?
TS: Myślę, że Rymkiewicz użył po prostu takiej jeszcze głębszej metafory, nadając kilku postaciom cechy śmiertelne, niektórym wręcz trupie, jeszcze innym całkowicie żywe, ale to wszystko symbolizuje nas - ludzi. Bardzo często się mówi o kimś, kto przeżywa osobistą tragedię, że jest chodzącym trupem, prawda? Druga kwestia to nasze wyobrażenie o tym, co jest poza naszym obecnym życiem. Jeżeli ktoś wierzy w religię chrześcijańską, to niby wie, co go czeka po śmierci. Ale jak ktoś nie wierzy, to przecież nie wie. Z kolei ci, co wierzą, też nie mogą być pewni na 100%, bo na tym polega wiara, że się wierzy, nie mając w ręku namacalnych dowodów. Gdybyśmy znali fakty na ten temat, to nie byłaby to już wiara - to by była pewność i logika. Wiara zawsze polega na tym, że nie wiesz, ale głęboko do tego dążysz, myślisz i ufasz. Kolejne pytanie, które Rymkiewicz stawia w tekście - co będzie, kiedy ożyjemy? W sztuce mamy taki wątek, gdzie część trupów - w tym i mój bohater - ma nadzieję, że jest w stanie się wskrzesić. Do tego dochodzi naczelna postać rozgrywającego, czyli profesora, który trochę więcej wie i dużo rzeczy ukrywa. Nie chciałbym tu zdradzać, co ukrywa konkretnie, ale on może być kluczem do całej historii, więc w tym profesorze też upatrujemy - my trupy - szans i nadziei, że coś się może zmienić. Profesor to dziwna postać, ale jednocześnie daje też dużo odpowiedzi i sugestii. Na przykład ostrzega, że ingerowanie w przeszłość zawsze pociąga za sobą jakieś koszty. Jednak upiory, które nie mają serca ani emocji, nie zaważają na ewentualne konsekwencje takiego postępowania,..
W spektaklu grasz Ludwika zwanego Lutkiem. Odniosłam wrażenie, że Twój bohater bardzo odstaje od swoich nieżywych towarzyszy. Jest niezależny, ma ideały, w które wierzy, jest zbuntowany - opis godny Konrada z Dziadów. Lutek nawet mdleje w obłędzie podczas wygłaszania swoich monologów, zupełnie jak mickiewiczowski bohater. Zastanawiam się, czy utwór Rymkiewicza nie jest parodią dramatów romantycznych.
TS: Nie wiem, czy Rymkiewicz wyśmiewa romantyzm sam w sobie, natomiast rzeczywiście dużo jest w tym tekście nawiązań do tej epoki literackiej. Ja sam mam taki cytat z przepięknego wiersza Słowackiego pt. "Testament mój", gdzie mówię Aż was, zjadacze chleba... - i nie kończę, oczekując, że widz w danym momencie dopowie: w aniołów przerobi. Ale jednak ta odpowiedź w spektaklu nie pada i zdaje się, że nikt już nie pamięta, jak to się kończy. Ten romantyzm też w nas obecnie umiera i zostaje po nim tylko jakiś pusty slogan, czy też pusty pomnik....
Tradycja i kultura romantyczna jest bardzo mocno zakorzeniona w naszym społeczeństwie i wciąż się jej kurczowo trzymamy. Dawniej romantyzm miał jednak jakieś uzasadnienie, pojawił się w czasach, kiedy Polski nie było - nie był więc efemeryczny, bo za tymi słowami wtedy coś stało. Dziś są to głównie puste frazesy ale nie ma żadnego konkretu i może o tym autor właśnie mówi - że zostały w nas słowa, zostały w nas marzenia i myśli o jakiejś wielkiej Polsce, ale nikt nie wie, czym jest ta wielka Polska. Takie nic nie wnoszące myślenie i przywiązywanie się do romantyzmu skłania nas bardziej do marzeń niż do konkretnego działania w kierunku polepszenia swojego bytu.
Ale powiedz, czułeś, że grając Lutka, parodiujesz trochę Konrada z Dziadów?
TS: Wiesz, my na razie wciąż jeszcze macamy te moje dwa monologi. Na pewno nie chcemy iść w taką prostą kalkę z romantycznych dramatów... Lutek rzeczywiście odbiega od pozostałych bohaterów, bo twierdzi, że ma idee - jako jedyny z całego towarzystwa. Z tym, że on w ogóle nie wyjaśnia, jakie to idee, albo nawet nie jest o to pytany. On tylko głosi, że je ma.
Idea życia z ideą...
TS: Tak! (śmiech). Musisz mieć ideę, żeby nadać życiu znaczenie ideowe. Masło maślane... Ale Lutek finalnie jednak mówi, co to za idea. Nie będę mówił, o co chodzi, bo to jest końcowa scena tej postaci - zapraszam do teatru, żeby to odkryć. Niestety, Lutek przez to, że posiada ideę, ma w sobie także dużo pogardy dla ludzi… Obecnie wśród polskiej inteligencji bardzo modne jest zjawisko tak zwanej "emigracji wewnętrznej". Pierwszy raz usłyszałem o tym od Młynarskiego, ale może wcześniej też funkcjonował ten trend. Nie podoba mi się taka postawa, bo oznacza odpuszczenie, brak walki i ucieczkę. Emigruję wewnętrznie, bo tu już nie mam z kim i o czym rozmawiać - wolę spędzać czas z osobą inteligentną i godną uwagi, czyli z samym sobą. Brak dyskusji to dla mnie największa głupota... Lutek poprzez posiadanie idei ma wrażenie, że inni, którzy ich nie mają, są zwyczajnie gorsi i głupsi - i tak ich w rezultacie traktuje. Lutek jest przez większość przedstawienia raczej niesympatyczną osobą, dążącą tylko do realizacji własnych celów. A jednocześnie posiada pewne wartości i mam nadzieję, że w ostatnim monologu uda nam się go jakoś wybronić, bo jego zachowanie wynika z faktu, że jednak o coś walczy.
Jak w każdej romantycznej historii, tak i tu przyczyną sporów i nieporozumień jest kobieta. Twój bohater toczy zaciekłą walkę o dawną miłość i nie przeszkadza mu wcale fakt, że ona jest żywa, a on nie...
TS: Tak, to też jest nawiązanie do ducha romantyzmu, ale dochodzi tu jeszcze ciekawa rzecz, jakiej nie było w romantycznych dramatach (a na pewno nie u Gustawa - Konrada). Przede wszystkim, jeśli coś nas rusza w tym życiu, to jest to miłość, do której Lutek nie za bardzo chce się przyznawać - a przecież to nim powoduje najbardziej. I tu pojawia się problem, bo wspomniany już profesor, który prowadzi badania nad upiorami, doskonale wie, że jego podopieczni jednak mają serca. Mamy kolejne nawiązanie do Mickiewicza - "bez serc bez ducha to szkieletów ludy". I choć Lutek jest nieżywy, to mam wrażenie, że przy tej kobiecie zaczyna coś czuć. Nie wie, co to jest - czy coś w nim nie pęka, czy nie gnije ostatecznie, czy może właśnie ożywa? To jest walka, którą trupy ze sztuki Rymkiewicza chcą toczyć, żeby jeszcze poczuć coś ważnego. Lutek w tym kluczowym, ostatnim monologu też o tym mówi - daje uniwersalną odpowiedź, na pytanie, co nas wszystkich łączy. To jest jedna, bardzo prosta rzecz, ważna dla każdego, bez względu na orientację seksualną, poglądy polityczne i status społeczny.
Czyli ta scena będzie klamrą, zamykającą spektakl?
Na pewno zamknie ostatecznie postać Lutka. Zamknie też dyskusję, która będzie się toczyła przez cały czas trwania przedstawienia. Klamrą będzie jednak coś innego. Finalne zamknięcie będzie dużym zaskoczeniem przede wszystkim dla samego profesora, który zdawał się nad wszystkim panować, ale jednak w międzyczasie coś mu umknęło. W tej końcowej scenie trochę zmieniliśmy kolejność pewnych zdarzeń, dlatego też rozwiązanie może okazać się bardzo ciekawe.
Dwór nad Narwią staje trochę w kontrze do wielkich narodowościowych dzieł. Treść utworu wyraźnie pokazuje, że koncentracja na przeszłości i duchach przodków nie prowadzi do niczego dobrego…
TS: Tak i nie. Wydaje mi się, że Rymkiewicz bardziej wyśmiał naszą tendencję do zasłaniania się romantyzmem. Pamiętam czasy swojego dojrzewania, kiedy sięgało się po utwory romantyczne będąc nastolatkiem, bo to przecież kręci płeć przeciwną i fajnie o tym rozmawiać… Nie chodzi mi o to, że wszystko, co się wtedy mówiło odnośnie romantyzmu, było kłamstwem! Ale było to jednak pewnego rodzaju nadużycie. Lubiło się wtedy czytać wiersze, ale lubiło się też pokazywać, że się czyta wiersze...
Raczej szpan, niż autentyczne delektowanie się poezją?
TS: Dokładnie! A jednocześnie to, że sięgało się po wiersze, było też na swój sposób piękne. Problem w tym, że to nie było doświadczenie w pełni przeżyte, świadome i dorosłe. Sam wiem, że z biegiem czasu inaczej odbieram niektóre rzeczy i sięgam po nie z pełną świadomością.
Ale rzeczywiście jest tak, my jako naród lubimy się zasłaniać romantycznymi ideami, bo nam to politycznie bardzo pasuje. Chociażby ta wielość porażek, których doznaliśmy na przestrzeni wieków - zamiast się do nich przyznać, my je świętujemy. Mój kolega aktor z Rosji zapytał kiedyś, dlaczego u nas się świętuje tak szumnie 1 września, skoro w tym dniu przecież wybuchła wojna. Oni świętują Dzien Pobiedy, czyli Dzień Zwycięstwa i koniec wojny - a my wybuch... Jest jeszcze wiele innych przykładów, które pokazują, że pielęgnowanie pamięci o cierpieniu jest nam wciąż bliskie, ale też bardzo wygodne. Jesteśmy najlepsi w cierpieniu, a dobrze być w czymś najlepszym...
Dwór nad Narwią to kolejny spektakl na deskach Teatru Ateneum realizowany przez Artura Tyszkiewicza. Spotkałeś się już z tym reżyserem przy okazji ubiegłorocznej premiery Trans-Atlantyku. Tematyka obu spektakli jest w gruncie rzeczy uderzająco podobna - każdy z nich wyśmiewa polską martyrologię i koncentrację na przeszłości, namawiając do spojrzenia w przyszłość.
TS: Na szczęście mamy wspaniałych poetów, pisarzy i dramaturgów, którzy jednak widzą nasze narodowe problemy i je eksponują. Stand-up czy roast polega przecież na tym, że punktujesz i wyolbrzymiasz swoje słabości, przez co one bardziej bolą, ale jednocześnie są mocno śmieszne. Gombrowicz też się przecież w tym specjalizował. W Trans-Atlantyku zebrał różne postawy narodowe i na ich bazie stworzył galerię komicznych postaci. U Rymkiewicza wśród upiorów również można dostrzec różne postawy i sylwetki. Tyle że autor idzie jeszcze dalej, mówiąc o nich "trupy". I faktycznie, trwając przez wiele lat przy takim stanowisku jesteś trupem, bo nawet nie poszukujesz nowych rozwiązań, nie jesteś otwarty na dyskusję. To jak ze starym, zajadłym dziadkiem, który zawsze mówi "Za naszych czasów było inaczej". I czego byś mu nie powiedziała, to jest źle - nie wytłumaczysz. Ale to dotyczy właściwie każdego wieku. Ludzie, którzy nie są otwarci i żyją we własnych przekonaniach, umarli już za młodu.
W spektaklu duchami przeszłości są m.in. wojskowi, pewna kochliwa hrabina, mimozowaty poeta i agresywny chłop. Autor nazywa tę gromadkę “Wieprzowatością naszego życia ziemiańskiego w starciu z ideami”. Zastanawiam się, na ile uniwersalna jest ta myśl i czy możemy ją dziś potraktować serio.
TS: To są absolutnie uniwersalne postawy i wciąż możemy je znaleźć w obecnej rzeczywistości. Na początku naszej rozmowy nazwałem je pomnikami. Te symbole, pomniki narodowe są ciągle żywe w naszym narodowym sporze i wciąż stanowią pretekst do kolejnych konfliktów. Trzy przykłady, które mógłbym wymienić teraz na szybko - kosy postawione na sztorc, Znak Polski Walczącej i schody smoleńskie. Wydarzenia, które upamiętniają te symbole, są od siebie bardzo oddalone w czasie, a każde z nich jest wciąż żywe w naszej świadomości i wywołuje w narodzie chęć nieustannej, słomianej walki. To jest tylko walka na ujadanie - ona nic nie wnosi, a jednocześnie coraz bardziej nas dzieli...
Sztuka w pewnym momencie przybiera konwencję teatru w teatrze. Twój bohater wychodzi ze swojej roli i zaczyna mówić głosem pisarza. Ten zabieg sprawia takie wrażenie, jakby Lutek był jedynie kreacją aktorską artysty, w którego się wcielasz...
TS: To mnie właśnie pociągało w teatrze i dlatego zostałem aktorem! Koniec końców, my zawsze wychodząc na scenę jesteśmy w połowie postacią ze sztuki a w połowie sobą.
Zmierzam do tego, że zwykle nie jest to tak wyraźnie podkreślane. Przeważnie na czas trwania spektaklu widzowie zatracają się w prezentowanej historii, zapominając, że Ty tylko użyczasz danemu bohaterowi swojego ciała...
TS: Faktycznie tak jest. Mamy tu trochę zaburzoną konwencję, bo w pewnym momencie na scenie pojawiają się odautorskie komentarze. Staramy się tym bawić. Jest nawet taki pomysł, żeby jeszcze bardziej skrzywić tę teatralną rzeczywistość. Chcemy zburzyć czwartą ścianę i wykorzystać w spektaklu także przestrzeń widowni. Nie mówię o bezpośredniej interakcji - chodzi nam bardziej o to, że żywi bohaterowie będą wychodzili na scenę od publiczności, a z drugiej strony będą pojawiać się trupy. Potem będziemy starać się to łamać, żeby te dwa światy w części dekonstrukcyjnej zaczęły się wreszcie mieszać.
Autor w swojej sztuce apeluje do reżyserów, żeby nie skreślali poszczególnych partii utworu, bo w tekście “Dworu nad Narwią” istotny jest każdy, nawet najmniejszy element. Jestem bardzo ciekawa, czy Artur Tyszkiewicz uszanował tę prośbę?
TS: Od razu wyciął ten komentarz (śmiech). Prawdę mówiąc, wycięliśmy też wiele innych rzeczy - ale to dlatego, że chcemy opowiedzieć na scenie konkretną rzecz, a dramat jest jednak dość obszerny. Wydawało nam się, że jak zrobimy go po literkach w całości, przedstawienie okaże się dla widza zdecydowanie za długie. Czasy się trochę zmieniły - gdy Rymkiewicz pisał ten utwór, teatr wyglądał nieco inaczej, dlatego też byliśmy zmuszeni dokonać kilku modyfikacji. W naszym odczuciu poleciały jednak rzeczy mało istotne i raczej nie znaczące dla fabuły. Wzięliśmy z tego dramatu te elementy, które pomogą nam przenieść na scenę naszą myśl, czyli jak się uwolnić od ciężaru naszych tradycji, ale tak, żeby się ich nie pozbyć...
Niedawno dołączyłeś do obsady Cesarza. Domyślam się, że udział w spektaklu opartym na tak bogatym tekście Kapuścińskiego musiał być dużym wyzwaniem.
TS: Teraz już na pewno nie zdecydowałbym się na zastępstwo w tak szybkim tempie. To była wyjątkowa sytuacja - Marcin (Dorociński - przyp. aut) bardzo mnie o to poprosił, bo miał w tym samym czasie ważną rzecz w związku z Netflixem. Miałem go zastąpić w Cesarzu miesiąc później, ale wyszło tak, że zrobiłem to w trzy dni...
W trzy dni opanowałeś cały tekst?!
TS: Tekst finalnie opanowałem w cztery dni i miałem jedną skróconą próbę rano, więc ledwo dałem radę i do dziś nie wiem, jak mi się to udało. Wysiłek był ogromny, bo tekst w ogóle nie wchodził do głowy - zwłaszcza, że przy okazji robiłem jeszcze trzy inne projekty, do których też musiałem uczyć się tekstów. Kiedyś głupoty wchodziły mi do głowy bardzo szybko, podobnie teksty - teraz ani teksty, ani głupoty... Kapuściński jest trudny - szczególnie, że trzeba go jednak dobrze mówić, żeby był w pełni zrozumiały z tą całą masą przenośni i porównań. Dodatkowo reżyser Mikołaj Grabowski miał różne abstrakcyjne pomysły na niektóre monologi. Na przykład, jeden monolog mówisz logicznie i wszystko jest jasne, ale drugi musisz mówić kompletnie od czapy, jednocześnie tańcząc niesynchronicznie każdą kończyną, żeby go sztucznie sformalizować, przez co paradoksalnie uzyskuje się sens tego tekstu. Tylko że w graniu jest to bardzo trudne... Pamiętam, jak Mikołaj powiedział do mnie: "Im dziwniej, tym lepiej". Ruchy ciała nie mają żadnego sensu i uzasadnienia względem tego, co akurat mówisz.
Jak długo będziemy mogli oglądać Cię w Cesarzu?
TS: Jak długo Cesarz będzie grany. Jestem w obsadzie na zmianę z Marcinem, przy czym ja gram zdecydowanie częściej, a Marcin wskakuje w te dni, kiedy ja nie mogę. Wynika to z tego, że Marcin ma teraz dużo zobowiązań, często bywa za granicą. A że ja akurat jestem na miejscu, to wyszło że głównie je będę grał.
Cały czas mam przed oczami niedawną premierę Łowcy Wojciecha Urbańskiego. Rolą w tym spektaklu pokazałeś, że świetnie odnajdujesz się w mrocznym klimacie thrillerów psychologicznych. Co jest ci bliższe na co dzień - komedie, czy dramaty?
Bliskie jest mi wszystko, co mnie ciekawi. Jeśli pojawi się fajne zadanie, to ja jestem otwarty. Spotkanie z Wojtkiem Urbańskim było bardzo interesujące, bo Wojtek jest po szkole rosyjskiej. Wcześniej był na aktorskim w AT, potem dostał się na reżyserię w Petersburgu. Prosiliśmy go, żeby nam parę rzeczy pokazał, bo różnice w kształceniu aktora między polską a rosyjską szkołą są naprawdę bardzo duże. U nich do dziś podstawowe założenia to Meyerhold, Stanisławski, czy Czechow. Nasz teatr na przestrzeni lat był poddany wielu reformom - był Kantor, Grotowski, Lupa, przez co zasadnicze założenia wielokrotnie ewoluowały. U nich nie do końca, choć Wyrypajew działa tam z trochę inną formą.
Urbański chętnie sięga po teksty Wyrypajewa.
TS: Tak, to prawda - lubi ten sposób narracji. Natomiast w Łowcy nie używaliśmy akurat takiej formy. Podczas pracy nad tym spektaklem wróciliśmy do podstaw - to chyba Stanisławski - czyli założenie było takie, że musimy mieć pełną świadomość, gdzie to wszystko się rozgrywa. Spędziliśmy bardzo dużo czasu nad tym, żeby sobie nakreślić wszystkie elementy przestrzeni, w której gramy - jak chata stoi względem słońca i względem pagórków, gdzie jest las, gdzie leży moje pole, a gdzie tamto pole. Narysowaliśmy nawet mapkę, z której nasz kolega do dziś korzysta. Ustaliliśmy też dokładnie, co jest w środku. To, co widzimy, to są trzy pokoje, ale wyznaczyliśmy też, gdzie jest ubikacja, o której przecież w spektaklu nie ma mowy. Oczywiście, to nie jest do grania - przecież nie gram na scenie, że lewym uchem słyszę pole... Ale mocna świadomość przestrzeni robi naprawdę bardzo dużo roboty! W Łowcy ten zabieg był w miarę prosty, bo w obsadzie są tylko cztery osoby. Wyobraź sobie jednak piętnastoosobową ekipę, gdzie wszyscy co do jednego mają to samo poczucie miejsca i czasu. Jaka to musi być siła, skoro widz patrząc na scenę, także zyskuje tę orientację. Wie, gdzie jest pole, a gdzie las, bo w tamtym kierunku aktorzy przenoszą całą swoją energię.
Czy w obecnym sezonie zobaczymy Cię jeszcze w jakichś nowych tytułach?
TS: Miałem taką umowę z dyrektorem, że w obecnym sezonie nie pojawię się już w żadnym nowym spektaklu, więc raczej nie. Ale nigdy nie wiadomo...
Premiera Dworu nad Narwią już 9 listopada. Jak idą przygotowania?
TS: Dziś pierwszy raz po długiej przerwie spotykamy się znowu wszyscy razem. Był już ten początkowy etap, kiedy czytaliśmy sztukę i rzucaliśmy sobie nawzajem pierwsze tropy. Potem rozstaliśmy się na jakiś czas, bo w sytuacji kiedy spektakl jest tak wieloobsadowy i sceny są dwu, trzyosobowe, z niektórymi kolegami nie widzisz się nawet przez cały okres prób. W tym czasie każdy ćwiczył swoje sceny - ten etap obecnie uznajemy już za zamknięty. Teraz znów nadszedł czas, że będziemy się spotykać wszyscy i będziemy pokazywać przed sobą niektóre sceny pierwszy raz. To zawsze jest ciekawe, co wymyśliliśmy sobie nawzajem. Teraz jest ważny moment dla reżysera - musi zobaczyć, czy na przykład poszczególne sceny tempowe lub emocjonalne się nie znoszą. Trzeba teraz to wszystko poprzeplatać i poukładać momenty mocne i słabe na przestrzeni całego spektaklu.
Czego widzowie mogą spodziewać się na scenie i co wyniosą z tego spektaklu?
TS: Zobaczą lekko opowiedzianą historię, która jednak porusza bardzo ważne tematy. W tej sztuce każda z postaci będzie miała swoje "serio" - czyli przeżyje swój mały dramat. Przedstawienie skłania do refleksji, że można funkcjonować w życiu bez odcinania się od przeszłości i opowiadania po jednej ze stron. Pokażemy widzom, że wszyscy mogą dyskutować ze sobą, marzyć razem i wspólnie dążyć do pozytywnych zmian. No i poszukiwać uczucia, kiedy jeszcze jest na to czas... Grunt to nie być martwym za życia - o tym właśnie mówimy w spektaklu.
***
Premiera spektaklu Dwór nad Narwią już 9 listopada na scenie Teatru Ateneum w Warszawie
(fot. Mona Blank)
Swietny wywiad. Zwłaszcza, że wczoraj byłem na "Dwór nad Narwią". Warto było.
OdpowiedzUsuń