Często sobie myślę, że powinnam urodzić się w czasach, gdy kołatka do drzwi była zaawansowanym technicznie wynalazkiem. Cierpię na dziwną awersję do wszystkiego, co nowe, innowacyjne, przedpremierowe. Na nowości reaguję z dużym opóźnieniem i najczęściej wtedy przestają już być nowościami. Kiedy ja się cieszę, że jakiś serdeczny człowiek stworzył tablet żebym nie musiała już przez pół świata targać laptopa, wszyscy obeznani z techniką ludzie dawno przyjęli ten fakt za coś oczywistego. Dziś tablet podnieca równie mocno jak sokowirówka - oto brutalna prawda. To właśnie dowód, że albo świat pędzi zbyt szybko, albo ja nie nadążam. I obawiam się, że to drugie.
Kwestia tej mojej specyficznej niechęci jest o tyle uniwersalna, że dotyczy w zasadzie wszystkiego. Przyjęłam to już do wiadomości, traktuję jak niecodzienną cechę charakteru i wcale mnie to nie martwi. Zachwycam się z pewnym opóźnieniem, ale za to bardzo szczerze. Ostatnio dla odmiany własnym telewizorem, który wrócił do łask po długiej przerwie. Przeczekałam w ukryciu największy grad tańców z gwiazdami, czyli najgorsze za mną. W sezonie ogórkowym stacje telewizyjne puszczają prawie tylko filmy, co mnie cieszy tym bardziej, że w kwestii kinematografii też mam spore zaległości...
Parę dni temu obejrzałam "Debiutantów" i tak jak przewidywałam, jestem zachwycona. Z dużym opóźnieniem. Dokładnie pamiętam ten dzień, kiedy dwa lata temu dostałam bilety na premierę tego filmu i pewnych przyczyn, których już teraz nie pamiętam, nie mogłam pójść. Potem miałam milion ważniejszych spraw, książek do przeczytania, zaległych tekstów. W rezultacie tytuł trafił do szuflady z napisem "obejrzę kiedyś". Ponieważ w moim przypadku "kiedyś" najczęściej oznacza "nigdy", mało brakowało, a zarówno ten, jak i inne świetne filmy przeszłyby mi koło nosa. Na szczęście jakiś serdeczny człowiek pofatygował się i stworzył telewizor, a ja po długiej przerwie odkrywam na nowo jego uroki i zaliczam po kolei filmy wcześniej niezauważone.
Kwestia tej mojej specyficznej niechęci jest o tyle uniwersalna, że dotyczy w zasadzie wszystkiego. Przyjęłam to już do wiadomości, traktuję jak niecodzienną cechę charakteru i wcale mnie to nie martwi. Zachwycam się z pewnym opóźnieniem, ale za to bardzo szczerze. Ostatnio dla odmiany własnym telewizorem, który wrócił do łask po długiej przerwie. Przeczekałam w ukryciu największy grad tańców z gwiazdami, czyli najgorsze za mną. W sezonie ogórkowym stacje telewizyjne puszczają prawie tylko filmy, co mnie cieszy tym bardziej, że w kwestii kinematografii też mam spore zaległości...
Parę dni temu obejrzałam "Debiutantów" i tak jak przewidywałam, jestem zachwycona. Z dużym opóźnieniem. Dokładnie pamiętam ten dzień, kiedy dwa lata temu dostałam bilety na premierę tego filmu i pewnych przyczyn, których już teraz nie pamiętam, nie mogłam pójść. Potem miałam milion ważniejszych spraw, książek do przeczytania, zaległych tekstów. W rezultacie tytuł trafił do szuflady z napisem "obejrzę kiedyś". Ponieważ w moim przypadku "kiedyś" najczęściej oznacza "nigdy", mało brakowało, a zarówno ten, jak i inne świetne filmy przeszłyby mi koło nosa. Na szczęście jakiś serdeczny człowiek pofatygował się i stworzył telewizor, a ja po długiej przerwie odkrywam na nowo jego uroki i zaliczam po kolei filmy wcześniej niezauważone.
Uwielbiam kino niebanalne, niejednoznaczne, trudne, odrobinę niezrozumiałe. Takie, którego w USA się generalnie nie tworzy, bo jest zbyt przytłaczające dla masowej publiczności. Standardowe produkcje amerykańskie cechuje niespotykany wręcz optymizm, przewidywalność i ilość problemów zredukowana do absolutnego minimum. Mnie pociąga kino problematyczne, zawiłe, obciążone dylematami egzystencjalnymi, kryzysem tożsamości i poszukiwaniem sensu życia. Uwielbiam oglądać filmy, w których główni bohaterowie przez większą część fabuły borykają się nieporadnie sami ze sobą, a na końcu dopiero zaczynają rozumieć gdzie tkwił błąd i postanawiają coś zmienić. Koniec, kropka napisy. Dlaczego? Bu uważam, że to są właśnie filmy najbardziej zbliżone do naszych realiów. Widzimy niewielki progres, ale nie wiemy, czy na długo. Możemy się tylko domyślać, jak dalej potoczyły się losy bohaterów, bo reżyser pozbawił nas wątpliwej przyjemności oglądania spektakularnego happy endu. I słusznie. W życiu nie ma spektakularnych happy endów...
"Debiutanci" to kino mocno realistyczne. Reżyser, Mike Mills, zrobił wszystko, by ten film nie stał się kolejnym ckliwym amerykańskim dramatem z kolorowymi serpentynami w finałowej scenie. W rezultacie powstała amerykańska produkcja będąca totalnym zaprzeczeniem amerykańskiego stylu - film do złudzenia francuski, z pojedynczymi wątkami brytyjskiej melancholii. Dobre kino robią dobrzy aktorzy. W tym przypadku fantastyczny Christopher Plummer, fantastyczny Ewan McGregor, urocza Melanie Laurent i równie uroczy pies. "Debiutanci" to film o akceptacji, o oswajaniu samotności i lęku. To niewątpliwie jeden z tych obrazów, które długo zostają w pamięci, bo są prawdziwe.
Wszyscy jesteśmy debiutantami - tak w dużym skrócie można podsumować przesłanie filmu Mike'a Millsa. Debiutujemy w nowych związkach, w starciu z dotąd nieznanymi nam problemami, w sytuacjach, gdy nic już nie można zrobić, kiedy los decyduje za nas. Debiutujemy godząc się na stratę, na rozstanie, na zmiany. Ludzie, którzy mówią, że wszystko już widzieli i wszystkiego w życiu doświadczyli, kłamią. Nikt nigdy do końca nie wie, jaką rolę przyjdzie mu grać. Na pocieszenie dodam, że w życiu nie ma nieudanych debiutów. Nawet najgorzej rozpoczęty występ może się okazać najlepszym w finałowej scenie. Ale żeby się o tym przekonać, trzeba przełamać lęk, stanąć na scenie i zacząć grać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz