Non stop piszę. Piszę i czytam. Te dwie czynności są w moim życiu równie ważne jak jedzenie i oddychanie. Ciągle czuję głód nowych literackich doznań, a pisanie jest dla mnie jak tlen. Pisanie jest jednocześnie męczące, bo jeżeli już chcemy pisać sensownie i pragniemy, żeby to co napisaliśmy, dotarło do szerokiego grona odbiorców, to musimy to przecież robić rzetelnie, musimy myśleć na tym co piszemy, pisać do rzeczy. Ostatnio myślenie pochłania większość mojego czasu i energii i kiedy już mogłabym wreszcie usiąść i bez pośpiechu napisać coś na blogu, z przerażeniem odkrywam, że po całym pracowitym tygodniu w głowie mam pustkę, jakby ktoś wepchnął mi do mózgu rurę od odkurzacza i wessał wszystkie pomysły na ciekawe posty, które ewentualnie bylibyście skłonni przeczytać. Martwi mnie ten fakt ogromnie, bo co będzie gdy będę musiała napisać naprawdę ważny tekst - choć wcale nie uważam że teksty na blogu są nieważne - i ponownie odkryję, że w głowie zamiast gotowych do napisania, chwytliwych zdań, mam czarną dziurę?
Wyznaję zasadę, że należy się odzywać tylko wtedy, gdy ma się coś do powiedzenia, bo w przeciwnym razie wychodzi głupio i bez sensu, dlatego też ostatnio odzywam się rzadko, czekając aż któregoś dnia olśni mnie i pędem pobiegnę napisać tekst fenomenalny, który zmieni życie niejednego z Was. Ten dzień jednak jeszcze nie nadszedł, więc póki co, spędzam czas na pracy, czytaniu i kontemplacji codziennego życia, bo to w gruncie rzeczy bardzo przyjemne, inspirujące i - co najważniejsze - nic nie kosztuje. Kategorie tematyczne, które niedawno wprowadziłam na blogu, miały urozmaicić treść, poszerzyć grono czytelników, a także uratować mnie przed kolejnym kryzysem twórczym w taki oto sposób, ze kiedy absolutnie nie będę w stanie nic z siebie wykrzesać w tematyce psychologia, bądź kultura, zajmę się rubryką kulinarną i wrzucę tam przepis na pomidorową, albo pieczone ziemniaki. Rubryka o jedzeniu była bardzo obiecująca i początkowo sprawiała mi wiele frajdy. Do czasu, aż odkryłam, że po wrzuceniu obszernych felietonów na temat spaghetti i naleśników, temat właściwie mi się wyczerpał. Wyczerpał mi się dlatego, że od dłuższego czasu jem te dwie potrawy w kółko, z braku czasu właśnie. Dlatego też kiedy będę musiała zwalić na coś winę za to, że literacko podupadłam, jem monotonnie i jeszcze mi od klusek poszło w biodra, to brak czasu będzie tu głównym winowajcą.
Najwyższy czas jednak przejść do sedna, bo zapisałam już dwa akapity, a nadal nie poruszyłam kwestii, którą tak bardzo chcę się z Wami podzielić. Odkryłam, że najlepsze pomysły na teksty podsuwa mi codzienność. Najpiękniejsze i najbardziej trafne refleksje rodzą mi się w głowie w tramwaju, w metrze, na przejściu dla pieszych, na ławce w parku, w labiryncie regałów w supermarkecie. Inspirują mnie ludzie, choć czasem ich nie lubię, bo taką już mam naturę, że lubię żyć w izolacji, z dużym dystansem do życia. Ale to ludzie są bohaterami moich historii, ich twarze, słowa i postawy tkwią mi w pamięci i to niemal pewne, że kiedy wieczorem usiądę, żeby coś tu napisać, będzie to tekst o ludziach, o ich prostocie życia, złości, śmiechu i codzienności, bo to jest przecież piękne, to jest treść naszego życia. Ludzie wywołują we mnie tyle sprzecznych uczuć. Złoszczą mnie niewyobrażalnie, to pewne, ale też śmieszą, rozczulają, wywołują żal i wzruszenie. Nieraz łapię się na tym, że stojąc w tramwaju, gapię się od dłuższego czasu bezczelnie, jak zahipnotyzowana, na człowieka, który na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym, po prostu sobie siedzi i czyta gazetę, albo patrzy w okno, albo rozmawia z kimś. Ale ja wiedzę w tym człowieku wewnętrzne piękno i blask przebijający przez szary płaszcz, przez burą czapkę i nijaki szalik i już wiem, że kocham tego dziwnego osobnika, bo mnie natchnął, wzruszył, rozczulił i sprawił, że stałam się trochę lepsza, niż byłam jeszcze piętnaście minut wcześniej.
Zamiast miotać się w bezsilności i walczyć ze sobą usiłując napisać coś wzniosłego, powinnam może zadać sobie najpierw pytanie, czy ktokolwiek z Was chce czytać wzniosłe treści? Poza tym, czy ja jestem odpowiednią osobą do pisania takich tekstów? Czy nie wymagam od siebie zbyt wiele? I może ten mój kryzys, ta melancholia i pozorna niemoc są odrobinę przesadzone? Tak sobie właśnie myślałam, czytając Różowe tabletki na uspokojenie Jandy, od której uczę się prostoty pisania i czerpania z codzienności esencji prawdziwego, wartościowego życia. Drogi M, nawet nie wiesz, ile dla mnie znaczy, że zaraziłeś mnie miłością do Jandy! Pochłaniam teraz jedną jej książkę za drugą i z każdą kolejną stroną utwierdzam się w przekonaniu, że Krystyna Janda jest zwyczajna, a jej zwyczajność i akceptacja niedoskonałości uczyniły ją wielką. Koniec.Kropka.Amen. Oto właśnie wielki sekret naszego życia. Drodzy Państwo, oficjalnie ogłaszam, że od teraz ten blog będzie traktował o codzienności. O nas, o naszych słabościach, o fascynacjach, o pochwale niedoskonałości. O tym co w życiu najważniejsze...
Wczoraj sprzątałam swoje biurko. Robię to co roku właśnie w połowie września. Za każdym razem znajduję w jego zakamarkach różne skarby, których absolutnie nie mogę wyrzucić, choć ich przydatność minęła dawno temu i obecnie są mi już zupełnie niepotrzebne. Tym razem natknęłam się na teczkę z pracami, które napisałam będąc jeszcze pilną studentką psychologii. Jedna z nich, to obszerna analiza książki Bogdana Wojciszke, Psychologia miłości. Byłam wtedy młoda i bardzo głupia, a pan Wojciszke był moim mentalnym guru i naprawdę szczerze wierzyłam we wszystko, co napisałam. W pracy zatytułowanej wdzięcznie "Refleksje o miłości" zaczynam naiwnie: Kto o niej nie marzy? Miłość towarzyszy człowiekowi od narodzin aż po śmierć i jest najważniejszym wydarzeniem w ciągu całego życia (...) Przeglądając kolejne strony tej zbyt długiej, w moim odczuciu recenzji, łapałam się za głowę, jaką wtedy byłam niepoprawną romantyczką! Dziś pewnie ujęłabym temat zupełnie inaczej i może nawet kiedyś odważę się to zrobić, myślałam ładując tekst z powrotem do teczki. Wtedy wpadła mi w ręce zmięta kartka z wypracowaniem z angielskiego, które zapewne napisałam na kurs maturalny. Tekst był utrzymany w bardzo holistycznym nurcie, nawiązującym do filozofii wschodu, minimalizmu i życia w zgodzie z naturą. Miałam w tedy siedemnaście lat. A tytuł brzmiał: The best things in life are free.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz