Grudzień,
późne popołudnie. Za oknem piękny widok na zalane deszczem Aleje Jerozolimskie.
Razem z D niespiesznie kontemplujemy smak doskonałej kubańskiej kawy zaparzonej
w doskonałym włoskim ekspresie. Borysek, uroczy, tłuściutki potomek D i jej
męża, siedzi grzecznie w kojcu, całkowicie zaabsorbowany wielką pluszową żyrafą
i toczy ze sobą monolog w zupełnie dla nas niezrozumiałym języku. Korzystając z
tej rozkosznej chwili spokoju, pochłaniamy czekoladowe ciastka, narzekamy na
swoje życie, jednocześnie podkreślając, że w gruncie rzeczy nie jest wcale
takie złe.
Średnio raz
w miesiącu przeżywam bliżej nieokreślony kryzys, który objawia się kompletnym
zwątpieniem we wszystko, co mnie otacza. Znamy się z D od dziesięciu lat i
przez ten czas zdążyła już przywyknąć do moich gwałtownych zmian nastroju,
traktując je jak coś zupełnie oczywistego. Tego dnia, kiedy siedziałam na jej
wielkiej kanapie, skulona w sobie, i pociągając nosem, tłumaczyłam jej, że nic
nie ma sensu, bo do niczego się nie nadaję, D nagle znienacka rzuciła: "Napisz w końcu coś o
facetach.".
D, wykwalifikowana
pani psycholog, cyniczna, złośliwa, bezwzględna, szczera do bólu, kochająca
matka tłustego Boryska jest chyba jedyną osobą na tym świecie, która potrafi
mną potrząsnąć, wylać mi na głowę kubeł zimnej wody i przywrócić do życia z
najgłębszej nawet egzystencjalnej agonii. I właśnie kiedy tłumaczyłam jej, jak bardzo przeżywam, że moje develope jest takie sztywne, że moje teksty są takie beznamiętne,
że moje życie niebezpiecznie przypomina moje teksty i mój sposób wykonywania develope, powiedziała krótko: "Napisz w końcu coś o
facetach.". I tyle. Nie "głowa
do góry, poradzisz sobie", nie "jesteś
dla siebie zbyt surowa", nie "jest
świetnie, naprawdę, nie martw się", tylko właśnie "Napisz w końcu coś o
facetach.".
Faktycznie,
temat mężczyzn omijam szerokim łukiem, jak zużytą pieluchę Boryska, do której
strach podejść... Dlaczego? Nie wiem. Bo przecież mężczyźni towarzyszyli mi od
zawsze, od najmłodszych lat mojego życia. Mężczyźni mnie uczyli, bronili,
chronili, inspirowali, zachwycali, zdumiewali siłą i odwagą, przerażali czasem
wrodzonym zamiłowaniem do przemocy, imponowali mi licznymi talentami, ale
przede wszystkim - byli przy mnie. Nie mogłabym być "kobietą bez
mężczyzn", bo mężczyźni są fundamentem mojego małego świata. Mężczyźni
mnie uspokajają, stabilizują mój chwiejny nastrój, nakierowują mnie na właściwy
tor, gdy się zagubię w życiu. Tak, bez wątpienia, mężczyźni są mi niezbędni jak
tlen, jak woda, pożywienie, jak biblioteka pełna książek, jak wygodne buty,
ukochana kawa, jak muzyka, taniec, jak naleśniki z czekoladą, albo deser lodowy
ku pokrzepieniu zbolałej duszy. Bez mężczyzn zginęłabym pewnie, rozpadłabym się
na kawałki. Dlaczego o tym nie piszę? Cóż, może jest to dla mnie tak oczywiste,
jak jedzenie śniadania, jak oddychanie, jak biblioteka pełna książek, jak
wygodne buty, ukochana kawa, jak muzyka, taniec, jak potrzeba zjedzenia czasem
deseru lodowego, ku pokrzepieniu zbolałej duszy - nie wiem.
Pamiętam, że
męski świat zawsze wydawał mi się fajniejszy niż mój własny. Pamiętam, jak
będąc dzieckiem bez przerwy naśladowałam mojego cztery lata starszego kuzyna, uważając go
za jedyny święty wzór i autorytet. Kiedy M pluł, łaził po drzewach, skakał z
wysokiego ogrodzenia, czy grał w piłkę, ja też chciałam. Chciałam być taka
odważna, jak on. I choć ciągle mi dokuczał, robił głupie żarty, przezywał mnie
w najbardziej kreatywny i zaskakujący (jak na dziesięciolatka) sposób, to dziś
z perspektywy czasu muszę przyznać, że wiele się od niego nauczyłam. Nauczyłam
się jeść tosty z podwójnym serem, bo M uwielbiał roztapiający się ser.
Nauczyłam się perfekcyjnie oszukiwać w Monopol. Nauczyłam się liczyć do
dwudziestu na czas, opowiadać głupie dowcipy, bekać, stać na bramce, bo M nigdy
nie pozwalał mi grać w ataku. Nauczyłam się też kochać Michaela Jacksona, bo M
go kochał. Pamiętam, że kiedy jechaliśmy razem nad morze, zajadając się żelkami
Haribo, w tle leciał "Thriller" i że śpiewaliśmy z Michaelem na całe
gardło ku przerażeniu dorosłych, choć żadne z nas nie znało słów. Nad morze jechaliśmy
prawie 12 godzin, bo okazało się, że mam chorobę lokomocyjną i zatrzymywaliśmy
się co pięć minut, a ja biegłam w popłochu do lasu, żeby zwrócić naturze
zawartość swojego żołądka, co wujek za każdym razem komentował: "Po cholerę dawaliście jej do jedzenia
te pieprzone żelki?!"
Mając kilka
lat, zobaczyłam w telewizji fantastyczny spektakl, po którym postanowiłam, że
jak mi w życiu nie wyjdzie z karierą baletnicy/strażaka/detektywa/księżniczki,
zostanę... magikiem. Taka myśl mi przeszła przez głowę, gdy gapiąc się jak
urzeczona w ekran telewizora, obserwowałam z całą resztą świata, jak słynny David Copperfield przenika
przez Chiński Mur, albo lewituje nad Wielkim Kanionem. Po tym jak za sprawą jego
czarów zniknęła Statua Wolności, wiedziałam już, że go uwielbiam, że jest moim
idolem, większym nawet niż mój kuzyn M, i że chcę być taka jak David, chcę
wyczarowywać gołębie z kapelusza, latać nad wodospadem i robić całą resztę
fantastycznych i absolutnie nieprawdopodobnych rzeczy. Kochałam Davida całym
sercem i nienawidziłam Claudii Schiffer, jego ówczesnej narzeczonej, którą
wielokrotnie na oczach milionów widzów przekroił na pół, żeby za chwilę znów ją
skleić, za co za każdym razem dziękowała mu namiętnym pocałunkiem. I choć jego
iluzje niewiele miały wspólnego z prawdą, ja szczerze wierzyłam we wszystko co
robi. David Copperfield mnie oczarował
na długie, długie lata.
Moje
przedszkole mocno odbiegało od ówczesnych standardów. Zamiast śpiewać głupie
piosenki o głupich krasnoludkach, rysować głupie kwiatki, bawić się w kółko
graniaste i inne idiotyczne gry, które zdaniem głupich dorosłych są jedyną
sensowną formą zabawy dla sześciolatków, my oglądaliśmy filmy o dżungli
amazońskiej, słuchaliśmy opowieści o kosmosie i Wielkim Wybuchu, uczyliśmy się
angielskiego i graliśmy w fajnych przedstawieniach. A przede wszystkim, zamiast
zołzowatej, znudzonej życiem opiekunki, mieliśmy Pana K. Był fantastyczny. Był
jednym z niewielu powodów, dla których pozwalałam się każdego ranka brutalnie
zrywać z łóżka i ciągnąć za rękę do przedszkola. Było warto, choćby dlatego,
żeby przekonać się co niesamowitego Pan K znowu wymyślił. Czasy spędzone w
przedszkolu wspominam z ogromnym sentymentem, bo nasz wychowawca był naprawdę
niezwykły. Dlatego z ogromnym smutkiem przyjęłam fakt, że zmarł niedawno po
długiej chorobie. Często sobie myślę, że mieliśmy mnóstwo szczęścia, że na
niego trafiliśmy. Dzięki Panu K, nie znam scen jak z horrorów, o opiekunkach
przypominających swoim zachowaniem oficerów SS, brutalnie ładujących dzieciom do
ust szpinakową breję. Dla mnie przedszkole było najfajniejszym miejscem na
świecie.
W przedszkolu
miałam kumpla, Kamilka.
Kamilek był straszną pierdołą i dzieci go nie lubiły, bo chodził ciągle
zasmarkany i często płakał. Przyjaźniłam się z nim trochę z litości, a trochę
na przekór światu, bo zawsze, od najmłodszych lat lubiłam wszystko robić
inaczej. Był młodszy o rok i cechował go całkowity brak przystosowania do
życia, więc musiałam się nim opiekować, bronić go przed wstrętnymi dzieciakami
i tłumaczyć, żeby się nie przejmował, bo dzieciństwo jest krótkie i kiedyś
dorośniemy, zostaniemy nieustraszonymi strażakami i wtedy to dopiero będzie
zabawa. Wierzył w każde moje słowo i strasznie mnie lubił. Nie mam pojęcia, co
się z nim stało, bo nasze drogi rozeszły się bezpowrotnie zaraz po ukończeniu
zerówki. Kamil, jeżeli teraz czytasz ten tekst, to chcę Ci powiedzieć, że byłeś
świetnym przyjacielem. I nie żałuję, że zamiast bawić się lalkami z nudnymi
koleżankami z grupy, szwendałam się z Tobą po podwórku tworząc absurdalne
historie z naszym udziałem. Mam nadzieję, że zrealizowałeś choć część z naszych
planów na przyszłość - polecieć w kosmos, stworzyć maszynę, która sprawi, że
jesteś niewidzialny, uratować świat przed siejącymi zło i zniszczenie potworami
i takie tam...
Drogi mój M, skoro już porwałam się na
tak szalony krok i tworzę tekst, w którym na podstawie wielu sylwetek niezwykłych
mężczyzn dowodzę, że męski świat jest mi bliski i absolutnie niezbędny, to nie
może Cię tu zabraknąć. Drogi M, jesteś nie tylko doskonałym kompanem długich
wieczornych rozmów, chodzącą encyklopedią, niewyczerpanym źródłem inspiracji,
ale także przyjacielem. Przy Tobie odpoczywam od samej siebie, krzyczę,
przeklinam i upijam się do nieprzytomności. Uwielbiam Cię, bo jesteśmy zupełnie
różni, choć w gruncie rzeczy całkiem podobni. No i przeczytałeś chyba wszystko
co kiedykolwiek napisano, przez co zawsze będziesz dla mnie obiektem
nieskrywanego podziwu, bo wiem, że nigdy Ci nie dorównam, choćbym czytała bez
przerwy, dniem i nocą. Drogi M, dziękuję za Jandę, za Bjork, i za całe mnóstwo
rzeczy, które mi pokazałeś. I za to, że smakuje Ci wszystko, co ugotuję - nawet
zuzłowata, niewyrośnięta pizza, i dziwnej konsystencji pasta z soczewicy, którą
zajadłeś, aż Ci się uszy trzęsły. Drogi mój M, dziękuję, bo lubisz mnie taką,
jestem, a po tym się właśnie poznaje prawdziwych przyjaciół.
Dawno, dawno
temu, kiedy ten blog, którego teraz czytacie, był dopiero mglistym marzeniem,
bo całą moją energię pochłaniała ciężka praca w branży odzieżowej, do sklepu, w
którym wówczas pracowałam, wszedł dziwny gość. Rozglądał się wokoło,
zdezorientowany, jakby pierwszy raz w życiu miał przed oczami tyle wieszaków
pełnych ubrań. Każdy szanujący się sprzedawca,
który nie chce wylecieć z roboty z głośnym hukiem wie, że do każdego z
klientów, choćby wyglądali jak kosmici, trzeba się promiennie uśmiechnąć,
odczekać minutę z zegarkiem w ręku, po czym z gorliwym zaangażowaniem
zaoferować pomoc. Mając do wyboru układanie jeansów na wielkim regale i rozmowę
z tym potarganym jegomościem, wybrałam to drugie. Mój klient okazał się jednak czarującym człowiekiem i błyskawicznie zdobył moje serce, opowiadając mi o
Mozarcie, koncertach fortepianowych Bacha, walcach Chopina, o Straussie, Rachmaninowie
i innych wielkich wirtuozach muzyki. Dyskutowalibyśmy tak pewnie cały dzień,
gdyby nie fakt, że mój gość się bardzo spieszył, więc niewiele myśląc
oświadczył, że chciałby kupić żonie buty z wystawy, rozmiar 38, czarne oficerki
- pamiętam, jak dziś. Żal mi było strasznie się z nim rozstawać, bo nieczęsto
spotyka się tak ciekawe osobistości. Ten jeden dzień, ten jeden moment,
sprawił, że poczułam, że moja praca w tym miejscu ma jakikolwiek sens. Na
pożegnanie mój gość poprosił o kartkę papieru, narysował na niej trzy
pięciolinie i zapełnił je rzędami nut, tworząc utwór, którego nigdy nie
zagrałam. W rogu kartki napisał: Dla Pani Agnieszki - Jerzy Maksymiuk, dyrygent
orkiestry Sinfonia Varsovia.
Przez moje
względnie krótkie jeszcze życie przewinęli się mężczyźni których podziwiałam,
kochałam, za którymi tęskniłam przed długi, długi czas. Niektórych nigdy nie
poznałam, bo umarli na długo przed moim urodzeniem, ja James Dean, czy Zbigniew Cybulski. Niektórzy
nigdy nie istnieli, jak Rhett Butler z "Przeminęło z
wiatrem", Julián Carax, z powieści "Cień Wiatru Carlosa Ruiza Zafona. Niektórzy żyli zbyt
daleko, w zupełnie odmiennych światach, żeby nasze drogi kiedykolwiek się
skrzyżowały, jak Gregory
Peck, czy Paul Walker.
Drogi P, kiedy piszę ten list, jesteś
pewnie gdzieś w okolicach Kioto, kontemplujesz piękne krajobrazy i cieszysz się
każdym wspaniałym dniem swojego wspaniałego życia. Jest 16 grudnia, 2014 rok i
właśnie w tym samym momencie kiedy Ty robisz fenomenalne zdjęcie na tle
japońskich ogrodów, ja siedzę sobie w samym centrum swojego mikroświata, z
laptopem na brzuchu i próbuję w kilku zgrabnych słowach wyrazić, jakie to
szczęście, że jesteś jego częścią. Tylko tyle, bo jest już strasznie późno i
potwornie chce mi się spać, a jutro z samego rana mam balet, więc kończę już.
Dziękuję i ściskam Cię - Twoja A.M
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz