niedziela, 4 grudnia 2016

Wściekłość



Żyjemy zbyt szybko, żeby pielęgnować w sobie empatię. Nie mamy czasu dla siebie i dla swoich bliskich, trudno więc dziwić się, że nie znajdujemy go, aby zatrzymać się na chwilę i pomyśleć o ludzkich tragediach. Coraz częściej łapię się na tym, że informacje o wojnach, mordach i katastrofach odbijają się ode mnie jak kauczukowa piłka - jakby to wszystko, co dzieje się na świecie, mnie nie dotyczyło. Gdzieś wybuchł wulkan, ale na szczęście, w Polsce nie ma wulkanów. Komuś zarżnięto całą rodzinę - ale tu nie ma wojny, więc moja rodzina jest bezpieczna. Taki mechanizm wyparcia to rozprzestrzeniająca się choroba naszych czasów. Myślimy o sobie, żyjemy dla siebie, a czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal...

Elfride Jelinek jest wyjątkowo wyczulona na ludzki ból. Pisarka jest kojarzona głównie z twórczością poruszającą tematykę feminizmu, dyskryminacji płciowej i kobiecej seksualności. Jednak od jakiegoś czasu Jelinek nie koncentruje się jedynie na problemach związanych z emancypacją i równouprawnieniem - jej dzieła nawiązują też do szeroko pojętych problemów społecznych. Autorka coraz większą uwagę zwraca na odradzający się w wielu krajach nacjonalizm, a także na przerażające skutki nietolerancji - religijnej, kulturowej, rasowej, politycznej... Czasem tak niewiele brakuje by doszło do strasznej tragedii, brutalnego mordu.

Religia jest tym, co zawsze dzieliło ludzi. Jak świat długi i szeroki, po wszystkich kontynentach rozsypani są najróżniejsi bogowie. Boskie konflikty znane są od pradawnych dziejów. Tak jak dawniej bogowie antyczni ciągle kłócili się ze sobą, tak i dziś próżno czekać na to, aż bóg muzułmański dogada się z bogiem chrześcijańskim. Niestety, za boskie konflikty zawsze płaci człowiek. Od lat jesteśmy ofiarami swoich bogów i dla nich się poniżamy...

Elfride Jelinek zaczęła pisać "Wściekłość" zaraz po ataku terrorystycznym w paryskiej redakcji magazynu "Charlie Hebdo", oraz po zabiciu czterech klientów sklepu z żywnością koszerną. Jelinek od dawna przyglądała się rosnącej fali wzajemnej nienawiści państw islamskich i krajów zachodnich. Opisane wyżej wydarzenia stały się iskrą zapalną, która obudziła w pisarce bunt i gniew na ludzką nienawiść, na zobojętnienie, na ślepą głupotę jaką przejawiamy w naiwnej wierze i dla której jesteśmy w stanie krzywdzić i mordować, wierząc, że robimy to ku chwale Pana. Takiej hipokryzji Jelinek znieść nie mogła. "Wściekłość" jest jak lawina żalu i oskarżeń ludzi opętanych religijną paranoją, radykałów, ksenofobów, nacjonalistów...

Maja Kleczewska kolejny raz sięgnęła po twórczość Elfride Jelinek. O ile jednak wcześniejsze inscenizacje dzieł tej pisarki - m.in, "Podróż Zimowa", czy "Cienie. Eurydyka mówi" - potwierdziły silną pozycję Kleczewskiej wśród najlepszych polskich reżyserów, to "Wściekłość" może gwałtownie zachwiać stabilnym gruntem, na jakim jeszcze do niedawna stała ta niepokorna artystka...



#1 Transmisja ze środka piekła


Ten spektakl narobił dużo szumu na długo przed tym, zanim odbyła się jego premiera. Pamiętam, jak któregoś dnia, przejeżdżając koło budynku Teatru Powszechnego, zauważyłam wielki transparent z prowokacyjnym cytatem: 
"Gniew będziecie wykrzykiwać to w jedną, to w drugą stronę, niezależnie od tego, jakiego sortu jesteście i jacy wściekli jesteście"
Można się było domyślać, że "Wściekłość" Elfride Jelinek w interpretacji Kleczewskiej będzie bardzo odbiegała od tego, co przeciętny widz przywykł oglądać w teatrze. Informacja o tym, że w spektaklu wykorzystywane są głośna muzyka, elementy pirotechniczne oraz drastyczne obrazy, tylko podsycała gorącą atmosferę oczekiwania. 

U Kleczewskiej wszystko musi być niekonwencjonalne, więc spektakl na dobrą sprawę rozpoczął się już na teatralnym korytarzu, gdzie przybyłym widzom ukazała się sceneria jak z przytułku dla bezdomnych. Skonsternowana i zaciekawiona, przesunęłam na bok stertę gazet i sfatygowanych ubrań i przycupnęłam na siedzeniu, które miało chyba imitować legowisko jakiegoś nieszczęśnika. Sprytne posunięcie, tak zagrać na emocjach widzów, którzy jeszcze nie wiedzą, co ich czeka, a już mają wyrzuty sumienia, że przyjechali tu nowym mercedesem, posiliwszy się wcześniej obfitym lunchem, spożytym w jakiejś modnej knajpie, podczas gdy gdzieś na ulicy trzęsą się z zimna zgłodniali, biedni uchodźcy... 

Na ścianach rozwieszono niekończący się spis ofiar demona nietolerancji. Skala tych morderstw jest uderzająca. I znowu w głowie pojawiła się myśl - Ja tu sobie siedzę w ciepłej sali, czekając na kontrowersyjną zapewne sztukę pewnej ekscentrycznej reżyserki, a gdzieś na świecie ludzie umierają z głodu, albo palą się żywcem, albo giną ku chwale Allaha. Gdzie jest Bóg, jeżeli istnieje...

O to między innymi pyta Maja Kleczewska z trwającym prawie trzy godziny spektaklu, który formą przypomina raczej szalony, improwizowany performance niż sztukę teatralną. "Wściekłość" to zlepek różnych wydarzeń i sytuacji, które na co dzień możemy oglądać w mediach. Widzimy walki w Aleppo, egzekucje przeprowadzane przez dżihadystów, płacz, krew, dużo krwi... Dostaje się Unii Europejskiej, kościołowi, wyznawcom odradzających się ruchów nazistowskich, no i nam - tym, którzy oglądają to piekło z boku, kiwając głową i wzruszając ramionami. 

Studio Wściekłość TV. Trwają ostatnie przygotowania do emisji wieczornego serwisu informacyjnego. Redaktorzy rozmawiają o swoich materiałach w luźnej, nieskrępowanej atmosferze, którą burzy w jednej chwili wstrząsająca swym okrucieństwem relacja jednej z obecnych dziennikarek. Kobieta opowiada o rozmowie z człowiekiem, który stracił całą rodzinę. Jego bliskim obcięto głowy. Dziewczyna powtarza to kilka razy, jakby delektowała się wizją tak brutalnej, nieludzkiej śmierci. "Zobaczcie, wszystko nagrałam", przekonuje kolegów zebranych w studio. Dziennikarze rozchodzą się, nikt nie chce patrzeć. W tej chwili Kleczewska zadaje nam pierwszy cios - bo przecież, ci co nie chcą patrzeć, to my...



#2 Śmiech mordercy


Sztuka jest istną mieszaniną absurdów, które jakby się na tym zastanowić, stanowią przecież naszą rzeczywistość. Dziennikarz rozmawia z rozwścieczonym kibolem, pielgrzymem fanatykiem i udręczonym imigrantem. Dwaj pierwsi kipią agresją i za swoje poglądy są gotowi zabić, ten trzeci siedzi i płacze. Pod sceną dziewczyna tonie w wodzie, bóg w damskiej sukience siedzi na krześle, macha dogami i się śmieje. Instruktorka jogi obiecuje, że poćwiczy asany w intencji tych wszystkich poległych i uciśnionych, przekaże im dobrą energię, którą emanuje tak bardzo, że już nawet nie uprawa seksu - wewnętrzna radość i szczęście jej wystarczą. Ta sama dziewczyna symbolizuje amerykańską it-girl, marionetkę kapitalizmu, owładniętą manią konsumpcji. Mało? No cóż, brakuje jeszcze szaleńca pokroju Andersa Brevika, który wpadłby na scenę i zrobił rozpierduchę. Ach, jest i on...

Dudniąca muzyka miesza się z przeszywającym mózg krzykiem i złowrogim, nieprzyjemnym śmiechem... Podobno masowi mordercy często śmieją się, popełniając zbrodnie. Opowiada o tym zjawisku Klaus Theweleit w swojej książce "Śmiech morderców". To nie jest nerwowy śmiech wynikający z zakłopotania - to donośny śmiech samouwielbienia.  Brevik opowiadał o swojej zbrodni nie kryjąc dumy. Uśmiechnięci dżihadyści pozują do zdjęć na tle ciał pozbawionych głów, dumni z dobrze wykonanej roboty. Mordercy delektują się śmiercią swych ofiar. Cytując Elfride Jelinek, "Czy radość z zabijania nie jest następnym dowodem na obłęd samozwańczego krzyżowca?" 


#3 Dziwka Europa


Bohaterowie Kleczewskiej zachowują się jak pomyleńcy pogrążeni w dzikim transie. W miarę sensowną i logiczną scenę nagle przerywa mrożący krew w żyłach taniec z nożami. Widz pomału traci rachubę - kto jest katem, a kto ofiarą?  Co się tu dzieje? I kiedy wydawać by się mogło, że Kleczewska pokazała już wszystko, co mogła pokazać, na scenę wchodzi ponownie instruktorka jogi i zaczyna swój prowokacyjny popis do złudzenia przypominający pole dance, z tym że w roli drążka występuje dyndający kawałek wołowiny... 

Męskiej części widowni na pewno zapadł w pamięć występ pięknej Europy, która uwodzi widownię, śpiewając zmysłowym głosem, wystylizowana jak rasowa femme fatale złotej ery Hollywood. Nie dajcie się zwieść - zdaje się ostrzegać nas reżyserka. Ta "dama" za chwilę puści się z pierwszym lepszym dresem. Na dodatek ręce ma splamione krwią...Chory świat!


#4 Wściekłość


Widz zazwyczaj wychodzi z teatru, mając już w głowie jakiś cień opinii o obejrzanym właśnie spektaklu. Cóż, ja długo nie mogłam pozbierać myśli, po tym, co zobaczyłam na deskach Powszechnego. Podczas spektaklu miałam mieszane odczucia - odpychałam od siebie brutalne, odrażające obrazy, usiłowałam stłumić krzyki, które ciągle rozbrzmiewały na scenie, na zmianę z równie męczącą i rozpraszającą muzyką. Obrzydzenie, niechęć i strach. W pełni zdaję sobie sprawę, sztuka Elfride Jelinek jest ciężka, że porusza trudny temat, prowokuje do autorefleksji i krytycznego spojrzenia na własną postawę w obliczu wszechobecnego zła. Tylko, że zło, ból i niemoc można pokazać na wiele różnych sposobów - nie trzeba katować widzów trwającymi niemal trzy godziny krzykami, psychodeliczną muzyką, zdjęciami ciał ofiar wojennych i scenami autentycznych egzekucji...

Mam wrażenie, że Kleczewska najzwyczajniej w świecie zagalopowała się trochę, realizując swoje wizje artystyczne. Przede wszystkim, jej sztuka przypomina bardziej uliczny performance. Środki przekazu, którymi posłużyła się artystka, zupełnie nie sprawdziły się na niewielkiej scenie teatralnej. Przedstawienie w takim wydaniu powinno trwać maksymalnie godzinę, żeby widz wyszedł ze spektaklu poruszony i zaintrygowany, ale nie zniesmaczony i umęczony do granic wytrzymałości. I choć doceniam szlachetne motywy, które pchnęły reżyserkę do stworzenia czegoś tego pokroju, to nie jestem w stanie pojąć, co się stało, że efekt jest taki, jaki jest, czyli marny... 

Sztukę przytłacza mnogość wątków, scen, postaci... Miała być mozaika poruszająca sumienie i uczucia widowni, zrobił się burdel, który ogląda się z niesmakiem. Mam wrażenie, że Maja Kleczewska świadoma swojego dotychczasowego dorobku twórczego, doszła do jakże mylnego wniosku, że na scenie może wszystko. Niestety, niektórzy twórcy w poczuciu absolutnej zajebistości, czasem tracą hamulce i resztki dobrego smaku...Mięso wiszące nad sceną jest mocne, ale pojedźmy jeszcze bardziej, wrzućmy Jezusa do bajora. Nie chodzi mi wcale o to, że ta sztuka mogła urazić czyjeś uczucia religijne, choć mogła... Zmierzam do tego, że Pani Kleczewska zapomniała, jak ważny jest w sztuce minimalizm i jak wiele może czasem przekazać oszczędność słów i oszczędność obrazu. Ta myśl, żeby zatrzymać się na chwilę i dostrzec cierpienie innych, zagubiła się gdzieś wśród odrażających dziwek, przerażających klaunów, karłów, noży i kawałków mięsa...

Mimo to, warto było zobaczyć "Wściekłość" choćby dla kilku popisowych scen Magdy Koleśnik. Komu szczęka nie opadła widząc szaloną joginkę, zalewającą się musztardą i wywijającą na zwisającej z sufitu wołowinie, ten na pewno oniemiał widząc ją w roli Europy. Magda jest niezwykle obiecującą, młodą aktorką a jej ogromny talent obronił się sam, nawet w tak kiepskiej sztuce.

Brawa należą się Julianowi Świeżewskiemu, który zagrał w spektaklu fanatycznego kibola. Nie dość, że przez długi czas musiał mówić, jak potłuczony, to jeszcze w finałowej scenie sam dyndał na linie, obok wspomnianej wcześniej sztuki mięsa. Godne podziwu... Julian ma w sobie ogromną charyzmę, co na pewno pozwoli mu zagrać większe i bardziej spektakularne role niż postać narwanego dresa...

Aleksandra Bożek swoją rolą prezenterki telewizyjnej ratowała tę sztukę przed całkowitym upadkiem. Podobnie Michał Czachor, który w każdą rolę wciela się z ujmującym wdziękiem. No i Mamadu Goo Ba - człowiek, który siedział nieruchomo przez prawie godzinę i płakał. Chylę czoła.

Kto zaczął przygodę z twórczością Kleczewskiej od "Wściekłości", ten pewnie nieprędko zechce do niej wrócić. Tym bardziej, jeżeli wściekłość w widzach wywołało nie symboliczne okrucieństwo pokazywane na scenie, ale... trzy godziny z życia zmarnowane na oglądanie sztuki bez polotu...

Zdjęcia, materiały - Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz