To nieprawda, że płacz jest oznaką słabości. Mówię to jako wieloletnia, praktykująca adeptka tej sztuki. Kto choć raz poświęcił na tę czynność więcej niż pięć minut, ten wie, że dzikie, rozpaczliwe szlochanie bywa potwornie wyczerpujące. Można zatem śmiało stwierdzić, że płacz jest dla twardzieli, którzy mają w sobie tyle siły, żeby po widowiskowej symfonii szlochów, móc jeszcze z gracją podnieść się z ziemi, otrzepać tyłek i subtelnie wydmuchać nos w chusteczkę....
Cóż, sztuka czyni mistrza. Ja przez wiele lat po płaczliwych sesjach padałam na łóżko jak nieżywa i momentalnie zasypiałam. Teraz jednak czasy mamy inne, okazji do płaczu jest cała masa i nie zawsze po takiej szybkiej rundce zdławionych spazmów człowiek może - kolokwialnie mówiąc - pójść w kimono. Czasem, gdy płaczemy w środkach komunikacji miejskiej (co mi się zdarzyło parę razy, choć nie pamiętam już, dlaczego), lepiej potem zachować przytomność umysłu, z wielu oczywistych powodów.... Nieraz zdarzy mi się - mimo usilnych starań, by się powstrzymać - , że łzy popłyną w miejscu publicznym. Zawsze staram się zachować kamienny wyraz twarzy. Cóż, stało się - trudno. Niech te łzy będą czymś w rodzaju makijażu na mojej twarzy. Noszę je wtedy na policzkach z iście spokojną miną, dzięki czemu mogę sobie popłakać zupełnie niezauważona przez otoczenie.
Ale dlaczego właściwie o tym piszę? Hmm, może dlatego, że płacz jest dla mnie czymś więcej, niż tylko procesem, podczas którego z oczu wylewa się cieknąca substancja. Przez całe swoje życie roniłam całe hektolitry łez, więc zapewniam Was, że macie do czynienia z prawdziwym ekspertem w tej dziedzinie. Może to się Wam wyda dziwne i odrobinę pretensjonalne, ale płacz jest dla mnie rodzajem komunikacji z samą sobą. Nie lubię płakać przed publicznością. Płacz to intymna czynność i nie chcę, żeby ktoś patrzył, jak ronię łzy. Po części dlatego, że skoro już zdecydowałam się na płacz, z pewnością miałam ku temu powód, o którym nie chcę opowiadać całemu światu. Ludziom płacz zawsze kojarzy się z bólem i ogromną krzywdą... A ja po prostu czasem muszę wypłakać nagromadzone emocje, problemy, złość, strach, albo rozpierającą mnie radość. Płaczę z najróżniejszych powodów, ale płacz jest moim osobistym rytuałem i nie lubię, gdy ktoś stoi w pobliżu, przyglądając się zatroskanym wzrokiem łzom płynącym po policzkach... Zaraz padnie to niezwykle wkurzające pytanie "Co się stało? Dlaczego płaczesz?", albo gorzej - od razu wokół mnie pojawią się mędrcy, którzy nieznoszącym sprzeciwu tonem wygłoszą mi kazanie, jak to nie ma sensu się załamywać, bo świat jest piękny, a on na pewno nie jest wart moich łez i jutro też jest dzień, a w ogóle, to czy zastanawiałam się, ile osób każdego dnia ginie w wypadkach? Życie jest takie kruche, a ja tracę czas na mazanie się - no doprawdy, zdumiewające... Teraz chyba rozumiecie, dlaczego wolę płakać we własnym towarzystwie?
To nie jest tak, że łzy tryskają mi z oczu, bo jestem bezradna i potrzebuję pomocy. Nie - ja sobie pomagam, płacząc. Doskonale pamiętam to charakterystyczne uczucie, gdy wraz z pierwszymi łzami pozbywam się ciężaru, który nosiłam przez jakiś czas, zmuszona do dławienia uczuć w sobie. Ten moment, gdy wreszcie, w poczuciu niczym nieskrępowanej wolności mogę sobie zdrowo chlipnąć, jest jak prysznic dla mojej skołowanej duszy - oczyszcza umysł, koi nerwy, sprawia, że potem wszystko wydaje mi się łatwiejsze, bardziej przystępne, bardziej możliwe... Płacz jest jak gwałtowna burza z piorunami - targa umysłem, ale zostawia po sobie świeżość i błogi spokój.
Tak, jestem bardzo emocjonalna. Chyba wszystko przeżywam dwa razy bardziej niż przeciętny człowiek. Jak się cieszę, to do szaleństwa. Jak kocham, to jest to miłość absolutna. Jak kogoś nie znoszę, to ciężko tego nie zauważyć. A jak płaczę... to zwykle jest to kumulacja którejś z powyższych emocji. Zdarzyło mi się płakać ze szczęścia i uwierzcie mi - to był wspaniały, ożywczy płacz. Wiele razy płakałam ze złości, bo jestem dość impulsywna i czasem płacz pomaga mi wyrzucić z siebie żal i wściekłość. Wspaniale jest płakać ze śmiechu, szczególnie, gdy łzy pomieszane z gromką wesołością dzielisz z kimś bliskim Twemu sercu. Oczywiście, wiele razy płakałam w wyniku ogromnego smutku. Należę do osób, które szczęśliwe bywają czasem, a smutek jest ich naturalnym stanem umysłu, więc kiedy się kumuluje, zdarza mi się zaszlochać nad sobą w kąciku. Pomaga i to bardzo. Część tego smutku oddaję atmosferze i zostawiam wolne miejsce dla nowych zmartwień, których przez następne dni uzbiera mi się z pewnością cała masa. A kiedy to nastąpi, znowu płaczę. Można by rzec - czysta fizjologia.
Płacz oczyszcza, to fakt udowodniony naukowo. Czy wiedzieliście, że z każdą kolejną łzą pozbywamy się z organizmu całej masy toksyn? To taki naturalny detoks i najprostsza autoterapia. Ludzie, którzy nigdy nie płaczą, są najbardziej narażeni na nerwice i zaburzenia psychiczne. Nie ma nic gorszego niż negatywne emocje, gromadzone latami. To właśnie te osoby, które wciąż postrzegamy, jako niezłomne, twarde i odznaczające się silnym charakterem, najczęściej zapadają na nowotwory. Teraz stwierdzenie, że emocje zabijają, nabiera większego sensu, prawda? Najgorsze jednak jest to, że sami się do tego przyczyniamy. No i jeszcze jedna, pozornie błaha - choć dla mnie bardzo istotna - kwestia: łzy chronią oczy. Częsty płacz sprawia, że gałki oczne są odpowiednio nawilżone, oczyszczone i lśnią zdrowym blaskiem. Serio!
Należę do tych osób, które stale są z siebie niezadowolone. Nie chodzi tu wcale o kompleksy. Uważam, że kompleksy są domeną zagubionych nastolatek - w pewnym wieku po prostu nie wypada ich mieć. Jestem całkowicie zaznajomiona z moimi słabościami i staram się pogodzić z faktem, że będą mi towarzyszyły aż do śmierci... Jedyną rzeczą, której nigdy bym nie zmieniła i z której jestem naprawdę dumna, są oczy - zielone, po prababci Stefanii. Moje oczy są barometrem mojego nastroju. Kiedy jestem szczęśliwa, to błyszczą, kiedy ktoś mnie zdenerwuje, moje spojrzenie staje się ostre jak brzytwa. A kiedy zbiera mi się na płacz, moje oczy ciemnieją, jak morze przed gwałtownym sztormem. A kiedy spadnie ostatnia łza, stają się znowu jasne - wtedy lubię je najbardziej.
Jeżeli ktoś mówi Wam, że nie warto płakać, jest głupi. Płaczcie, ile sił w płucach, ile łez w oczach, ile wytrzyma wasza krtań i mięśnie twarzy. Wypłaczcie zły dzień, drobne niepowodzenia, wielkie dramaty, zmęczenie, stres, ból, żal, złość. Płaczcie, gdy czujecie się szczęśliwi, albo gdy Wasze szczęście właśnie zniknęło za zakrętem. Płaczcie, gdy czujecie lęk, albo nadzieję. Wypłaczcie cały ten ciężar, jaki od dłuższego czasu nosiliście na swych strudzonych barkach, a kiedy już opadniecie z sił, zwińcie się w kłębek i zaśnijcie - pogrążeni w błogim spokoju, jak dzieci. Po takiej dawce zdrowego płaczu, jutro z pewnością będzie lepsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz