niedziela, 24 sierpnia 2014

Tak mnie wychowano


To był któryś z tych zwykłych, sobotnich poranków, gdy można pospać dłużej, o ile się nie zatraciło umiejętności spania... Wstałam o absurdalnie wczesnej, jak na sobotę, porze i skierowałam się prosto do kuchni w poszukiwaniu pożywienia. Wsypałam do ulubionej miski resztki musli, dodałam trochę orzechów i pestek słonecznika, usiadłam na krześle, zadowolona z tak sprawnej organizacji śniadania przy tak niskim stopniu przytomności, po czy zdałam sobie sprawę, że w lodówce nie ma ani grama jogurtu. Ani kropli mleka. Nic. Dlaczego dobrym ludziom zwykle przytrafiają się takie straszne rzeczy? 

Śniadanie to najważniejszy posiłek w ciągu dnia. Tego mnie nauczono. Pomijając dietetyczne reguły, to także ten niezwykle ważny moment, kiedy mam czas tylko dla siebie i cieszę się nim najlepiej, jak tylko potrafię. Śniadaniem celebruję poranek, nawet wtedy, gdy nie ma specjalnie czego celebrować. Dobre śniadanie może diametralnie zmienić nastawienie do życia. Wystarczy wsypać coś dobrego do miski, zalać jogurtem, dodać odrobinę miodu i jeść bez pośpiechu, jednocześnie zatapiając się w lekturze jakiejś naprawdę interesującej książki. Choć niby nie powinno się czytać przy jedzeniu. Tego mnie nauczono - a przynajmniej, próbowano mnie nauczyć...

#1 Szkoła

W ciągu całego swojego życia nauczyłam się wielu nieprzydatnych rzeczy. Najwięcej bezużytecznej wiedzy wpojono mi do głowy w szkole. Do dziś mam bardzo sceptyczny stosunek do polskiego systemu edukacji, głównie dlatego, że do wszystkiego, co naprawdę ważne, doszłam sama. Reszta, zwana "wiedzą programową", została przeze mnie przełknięta, przetrawiona z ogromnym trudem, zweryfikowana przez ludzi zupełnie nie stworzonych do nauczania, a następnie wypluta przy pierwszej lepszej okazji. Okres szkolny był trudny z tego względu, że zaburzał moją wrodzoną potrzebę indywidualizmu. W każdej z wielu szkół, do których trafiałam (a zmieniałam je wielokrotnie...) nauczyciele traktowali nas jak jedną wielką tępą masę, którą trzeba uformować na jakiś w miarę nierzucający się w oczy, jednolity kształt. Strasznie mi to nie odpowiadało, dlatego bez konsultacji z nikim, wprowadziłam swój własny tryb nauczania - w dużym skrócie polegał on na tym, że uczyłam się tego, co mnie naprawdę interesowało, a tego, co uważałam za zupełnie zbędne i niegodne uwagi, nie uczyłam się wcale. Szkoła byłaby dla mnie zupełnie nie do przyjęcia, gdyby nie język polski, plastyka i muzyka. Dla tych trzech przedmiotów warto było telepać się autobusem na drugi koniec Warszawy i tracić codziennie 7-8 godzin swojego cennego życia.

#2 Wagary 

W szkole raczej pojawiałam się rzadko, bo byłam chorowitym dzieckiem. A nawet, jak akurat nie chorowałam, miałam zawsze wiele ciekawych pomysłów na spędzenie dnia, które bardzo kolidowały z zajęciami lekcyjnymi. Zawsze wierzyłam, że człowiek najlepiej uczy się doświadczając czegoś namacalnie. Raz, w ramach wagarów, wybrałam się z koleżanką na wycieczkę po Warszawie. Było to o tyle pouczające doświadczenie, że zapamiętałam z tego dnia głównie bezdomnych, pijanych ludzi zataczających się po ulicach warszawskiej Pragi. Bo przecież o 10 rano w poniedziałek porządni ludzie siedzą w pracy. A porządne dzieci uczą się pilnie w szkole. Tego dnia o 10 rano, w pewien pochmurny, listopadowy poniedziałek, po ulicy, oprócz zapyziałych lumpów, szwendałyśmy się tylko my - dwie zbuntowane, ciekawe świata gimnazjalistki. Oczami wyobraźni zobaczyłam siebie za parę lat - na tej samej ulicy, z tymi samymi, zapijaczonymi, brudnymi lumpami. A wszystko dlatego, że nie poszłam na lekcje i zawaliłam matmę... Kontrast z moją dotychczasową, ciepłą i bezpieczną, daleką od lumpów rzeczywistością był tak boleśnie jaskrawy, że zapamiętam ten dzień na resztę życia.

#3 Podwórko

Wychowałam się na dużym osiedlu, albo blokowisku, jak kto woli. Z tym, że moje osiedle w niczym nie przypomina tych surowych, szarych, brzydkich budynków z wielkiej płyty, którymi reżyserzy lubią straszyć widzów w ciężkich filmach psychologicznych. Blok, w którym mieszkam, został oddany do użytku w tym samym roku, w którym się urodziłam. Ma dziewiętnaście pięter i jak byłam mała, wierzyłam, że z ostatniego piętra można dotknąć nieba. Aż któregoś dnia pofatygowałam się na dziewiętnaste piętro i z ogromnym rozczarowaniem stwierdziłam, że do nieba jest jeszcze spory kawałek...

Osiedle stanowiło mój dziecięcy mikroświat. Fakt, że mam takie swoje miejsce, gdzie znam każdy kamień, każdego psa i wszystkie panie na poczcie, dawało mi wtedy jakieś poczucie stabilizacji. Poza tym, na osiedlu było mnóstwo fajnych dzieciaków. Ja najczęściej bawiłam się z chłopakami, bo dziewczyny ciągle płakały i obrażały się o wszystko. Poza tym, nie lubiłam lalek. Barbie, które dostawałam na Gwiazdkę, były w moim odczuciu zbyt idealne, zbyt uśmiechnięte, przerażały mnie swoją doskonałością. Miałam silną potrzebę przywracania moim lalkom naturalnego wizerunku, co często odbijało się na ich urodzie. Pamiętam, że kiedy zrobiłam irokeza swojej ostatniej Barbie, mama oznajmiła, że nie kupi mi już więcej żadnej lalki. Co, swoją drogą, specjalnie mnie nie martwiło, bo miałam w domu mnóstwo resoraków, naprawdę ogromną kolekcję, której zazdrościli mi wszyscy koledzy. Wynosiłam na podwórko całą torbę najróżniejszych samochodzików i robiliśmy z chłopakami wyścigi. Albo bawiliśmy się w policjantów i złodziei. Albo w Indian. Albo łaziliśmy po drzewach. Zabawy z chłopakami z osiedla były świetne. Ale potem nagle poczułam się kobietą i zaczęłam nosić sukienki. No i, rzecz jasna, od razu wyleciałam z ekipy, bo oni z prawdziwymi babami się nie zadawali. 

#3 Pisanie

Pisanie to chyba jedyna rzecz, jaką potrafię robić w życiu dobrze. Najciekawsze jest to, że nic tego nie zapowiadało. Ostatnio, robiąc porządki w jednym z wielkich kartonowych pudeł, znalazłam swój list z pierwszych kolonii. Miałam wtedy sześć lat, a treść mojej wiadomości była następująca (zostawiam oryginalną pisownię, bo bez wątpienia, uatrakcyjnia przekaz):
"Cześć mamo! Zabiesz mnie jusz z tych koloni. Jest mi tu źle. To jusz koniec mojego listu. Cześć mamo"
I tyle. Oczywiście, z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że to były najlepsze kolonie mojego życia. Wcale nie było mi tam źle, doskonale się bawiłam, wygrałam kolonijny konkurs skoków na skakance, nauczyłam się budować szałas i miałam dwóch narzeczonych jednocześnie, którzy ciągle się o mnie bili. Nieźle jak na dwa tygodnie, prawda? 

Natomiast miłość do pisania przyszła z czasem. Bardzo długo prowadziłam dzienniki i opisywałam swoje dziecięce spostrzeżenia z zaskakującym jak na swój wiek sarkazmem. Potem pisałam opowiadania, które następnie niszczyłam, stwierdzając, że są beznadziejne. Dziś piszę, żeby uporządkować myśli. Piszę, gdy czuję, że coś mi się wymyka z rąk. Pisanie wprowadza ład i porządek w moje zagmatwane życie. No i sprawia mi niebywałą radość - jak dawniej każdy wygrany wyścig resoraków na podwórku przed blokiem. 

#5 Jadłospis

Nie sprawiałam zbyt wielu problemów wychowawczych, ale byłam strasznym niejadkiem. Miałam swoje preferencje żywieniowe, na które otoczenie musiało przystać siłą rzeczy, bo w przeciwnym razie byłam gotowa konsekwentnie nie jeść nic. Jako kilkulatka przerobiłam różne monodiety, które charakteryzowały się tym, że przez cały dzień uparcie jadłam tylko twarożek, albo tylko zupę pomidorową. Miałam też etap absolutnej rozdzielności, co z kolei oznaczało, że wszystkie składniki śniadania musiały być ułożone na talerzu osobno - bułka, obok papryka, serek itp. Złożenie tego do kupy i podanie mi w formie kanapki było absolutnie nie do przyjęcia. Moje kaprysy spożywcze były o tyle upierdliwe, że kiedy mama musiała mnie z kimś zostawiać, pisała długie instrukcje ze wskazówkami, jak ze mną postępować przy jedzeniu. Tłumaczyła wtedy długo i cierpliwie skonsternowanym ciociom i wujkom, że pod żadnym pozorem nie wolno mi podawać zieleniny, bo na sam widok natki pietruszki, czy koperku, mam odruchy wymiotne. I że nie lubię pomidora (dziś już lubię, nie mam pojęcia, dlaczego wtedy mi nie wchodził…). I żadnej sałaty, ani mizerii. Ani buraczków. "Pamiętajcie - mała płacze już na sam widok buraczków". No i że mam uczulenie na cytrusy. I nie lubię brukselki. I kalafiora. I szpinaku. Ale najbardziej ze wszystkiego nie znosiłam mięsa. Kotlecikiem i szyneczką można mnie było wypędzić z domu. Cóż, wegetarianizm, to podobno stan umysłu...

#6 Książki 

Byłam strasznym zdechlakiem i mnóstwo czasu spędziłam w szpitalach, w sanatoriach, albo w domu. Okres rekonwalescencji zawsze umilały mi książki. Kiedy już nauczyłam się czytać, pochłaniałam wszystko, co było w zasięgu mojego wzroku. Pierwszą "poważną" książką bez obrazków, którą przeczytałam zupełnie samodzielnie była "Karolcia" Marii Kruger, o dziewczynce, która znajduje zaczarowany koralik i zyskuje magiczną moc i dzieją się różne dziwne rzeczy. Takie trochę science fiction... Potem przerobiłam wszystkie części Mikołajka (po kilkanaście razy) i cały dorobek Astrid Lindgren. Astrid w ogóle ukształtowała moje dzieciństwo. Dalej była L.M.Montogomery, Frances Hodgson Burnett i wiele, wiele innych, aż wreszcie przeczytałam wszystko, co było w mieszkaniu i w zbiorach okolicznych bibliotek i tak zaczęło się moje wielkie uzależnienie, które trwa do dziś. 

#7 Filozofia

Jako dziecko, nie miałam jeszcze jasno sprecyzowanych poglądów religijnych, ale systematycznie wdawałam się w konflikty z duchownymi, co poskutkowało tym, że zamiast na religię, zaczęłam w końcu uczęszczać na filozofię. Podczas gdy moja klasa uczyła się żywotów świętych, grzechów głównych i wszystkich prawd wiary, ja studiowałam teorie wielkich myślicieli, takich jak Platon, Arystoteles, Kant, czy Nietzsche. Miałam niesamowitego nauczyciela od filozofii, pana K. Przedmiot, któremu się poświecił, był jego prawdziwą pasją. Pan K. w ogóle funkcjonował w innej rzeczywistości, chodził po korytarzu śmiejąc się do siebie i prowadząc ze sobą burzliwe dysputy. Pomimo całej jego dziwności, muszę przyznać, że byłam nim naprawdę oczarowana i nawet przez chwilę zastanawiałam się, czy nie poświęcić życia filozofii. Czasem jeszcze sobie myślę, jakby to było, gdybym poszła śladem pana K. Pewnie chodziłabym po ulicy, śmiejąc się do siebie i prowadząc ze sobą burzliwe dysputy...

#8 Przyszłość

Bardzo wcześnie zaczęłam snuć palny dotyczące swojego życia zawodowego. Jako trzylatka chciałam być księżniczką, ale względu na deficyt książąt, postanowiłam, że zostanę baletnicą. Do szkoły baletowej mnie nie przyjęto i pewnie dzięki temu - trochę na przekór całemu światu - pasja do tańca klasycznego została mi do dziś. Był moment, że chciałam być lekarzem, ale gdy kolega spadł z roweru i rozwalił sobie kolano do żywego mięsa, zemdlałam z obrzydzenia i to był ewidentny znak, że medycyna raczej nigdy mnie nie pokocha... Czasem, siedząc z chłopakami na podwórku, snuliśmy plany, że jak dorośniemy, to będziemy detektywami, albo strażakami, ale oni od razu mówili, że ja się nie nadaję. Psychologia bardzo namieszała w moim życiu, a potem oddałam się dziennikarstwu, żeby następnie stwierdzić, że niczego odkrywczego się tam nie nauczyłam. I właściwie, to cholernie głupio wyszło, że nie zostałam tym strażakiem.

Niedziela, ósma rano. Od dwunastu godzin mam 26 lat i jest to bardzo silny argument za tym, żeby spać co najmniej do jedenastej. Nic z tego. Kieruję się prosto do kuchni, w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Wyciągam z szafki swoją ulubioną miskę, sypię do niej porcję płatków, dodaję pestki słonecznika i owoce, siadam na krześle, zadowolona, że chociaż śniadanie mi w życiu wychodzi, po czym uświadamiam sobie, że w lodówce znowu nie ma ani grama jogurtu. Ani kropli mleka. Nic. 

Drepczę do osiedlowego, ładuję do torby pokaźny zapas jogurtów, płacę i wychodzę. Na ulicy panuje idealny spokój. W niedzielę o ósmej rano mieszkańcy Pragi śpią snem sprawiedliwych. Powietrze nie przesiąkło jeszcze ulicznymi spalinami, wiatr pachnie wilgocią i świeżością. Stoję i gapię się na okolicę, gdzie spędziłam tyle lat. I nagle czuję jakieś dziwne wzruszenie, które rośnie mi w gardle i cieszę się, że jest tak pusto i wszyscy śpią, bo zaraz ewidentnie zacznę płakać. Bo właśnie teraz, idąc po te cholerne jogurty do spożywczego, po chodniku, po którym kiedyś jeździłam na rolkach i wywaliłam się co najmniej milion razy, poczułam, jak bardzo kocham to miejsce. Każdą alejkę, każdą ławkę, każdy skrawek asfaltu. Jest ósma rano, wieje zimny wiatr, a ja jak sierota, stoję potargana, w spodniach dresowych, z torbą z jogurtami i mam ochotę krzyczeć, że to moje miejsce i że jestem taka szczęśliwa. Nie, nie krzyczę. Idę do domu. Zaraz wreszcie zjem śniadanie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz