piątek, 19 października 2018

Na krawędzi mostu


Może byłam naiwna, ale nie od razu zauważyłam, że Eddie czuje do siostrzenicy swojej żony coś więcej, niż troskę. Wydawało mi się, że jego nieznoszący sprzeciwu, dyktatorski ton to wyraz ojcowskiej miłości, jaką obdarzył Catherine po śmierci jej matki. Coraz większa kontrola Eddiego była w moich oczach czymś niepokojącym, ale z drugiej strony, który rodzic nie kontroluje swojego dorastającego dziecka? Nie widziałam tej namiętności i pozostali bohaterowie sztuki też chyba nie widzieli. Albo nie chcieli jej widzieć. Dlatego jej wybuch i wszystko, do czego doprowadziła, wydał mi się tak wielkim szokiem. Ale od początku... 

Choć na temat przeznaczenia powstało wiele skrajnych teorii, trudno oprzeć się wrażeniu, że w sztuce Arthura Millera, odegrało ono kluczową rolę w tragedii rodziny Carbone. To się po prostu musiało stać. Zbyt wiele czynników sprawczych zgromadziło się na stosunkowo niewielkiej powierzchni mieszkania we włoskiej dzielnicy Nowego Jorku. Choć podobno mamy wpływ na swoje życie, w przypadku bohaterów Millera wydaje się, że los był z góry przesądzony. Eddie jest w tej smutnej historii jak mityczny Edyp, który im bardziej stara się zapobiec tragedii, tym bardziej się do niej przybliża. U Sofoklesa siłą sprawczą wszystkich nieszczęść było fatum, ale w sytuacji bohaterów utworu "Widok z mostu", o klątwie raczej nie ma co mówić. Byłoby to zwyczajnie rażącym uproszczeniem.

Arthur Miller był wspaniałym psychologiem, znawcą ludzkich słabości, instynktów i pragnień. Tworząc portrety bohaterów swoich utworów, kreślił je pewną ręką - jakby od razu wiedział, jak chce ich widzieć. Albo inaczej - jakby gdzieś ich kiedyś spotkał i na kartkach papieru odtwarzał wspomnienia tamtych zdarzeń. A zrobił to wspaniale. Bohaterowie Millera mają niezwykle wyraziste osobowości. On - raptus, wybuchowy choleryk, człowiek kierujący się prostymi prawdami i hołdujący elementarnym wartościom. Ona - dobroduszna, spokojna, skryta, w głębi ducha nieszczęśliwa, ale to nieszczęście było tylko jej nieszczęściem - nie dzieliła się nim ze światem. Jej siostrzenica - beztroska trzpiotka, ciekawa świata i dorosłości, zachłanna na to co nowe, znudzona tym, co dobrze znane. I jeszcze oni - obcy, przybysze z daleka, nieszczęśliwi w swojej ojczyźnie i niepasujący do nowego otoczenia.




Taką oto mozaikę stworzył w swojej sztuce Athur Miller. Reżyserka, Agnieszka Glińska przeniosła to dzieło na scenę warszawskiego Teatru Dramatycznego w nienaruszonej wersji, podkreślając tylko geniusz aktora i wydobywając psychologiczną głębię, jaką Miller nakreślił w swoim utworze. Wydawać by się mogło, że reżyserka zadanie miała dość proste, bo autor przedstawił problematykę w niezwykle jaskrawy sposób, ale łatwość ta jest pozorna. W rzeczywistości nad Glińską ciążyła ogromna odpowiedzialność, jak tej historii nie przerysować, jak z autentycznej tragedii nie zrobić tragifarsy (bo momentami trudno się nie zaśmiać nad prostotą umysłu Eddiego). Reżyserka podeszła do problemu z ogromną delikatnością, miękko i subtelnie pozwoliła akcji rozwijać się we własnym tempie. Napięcie w sztuce rośnie stopniowo, szczęście jednych przeplata się z coraz większym nieszczęściem drugich. Po nagłym wybuchu nadchodzi cisza i Glińska tę ciszę również pokazała w piękny, choć przejmująco smutny sposób. 




Bea i Eddie opiekują się siostrzenicą zmarłej siostry Beatrice, Catherine. Dziewczyna jest już dorosła i bardzo pragnie się usamodzielnić. Pieczę nad jej życiem sprawuje surowy i apodyktyczny Eddie, który stara się nadzorować życie dziewczyny. Początkowa troska stopniowo przybiera formę chorobliwego obłędu, a nieustanna kontrola jest dla Catherine nie do zniesienia. Niezdrowe zaangażowanie Eddiego w życie siostrzenicy dostrzega Beatrice, która z czasem zaczyna rozumieć, że ich małżeństwo stało się fikcją. Kiedy w domu państwa Carbone pojawiają się dalecy krewni, pomiędzy jednym z nich, Rodolpho, a Catherine zaczyna rodzić się miłość. Eddie nie może znieść związku młodych ludzi, a ogarniająca go nienawiść okazuje się tragiczna w skutkach. 

Sztuka Millera traktuje o nietolerancji, o pożądaniu, o miłości graniczącej z obłędem i o chorobliwej zazdrości. Autor genialnie nakreślił rzeczywistość imigrantów w USA i bezwzględny system amerykańskiego prawa. Wątek fascynacji dojrzałego mężczyzny młodą dziewczyną został w utworze przedstawiony w dosadny sposób - bohater, przez targające nim żądze, jest sprawcą ogromnego cierpienia swoich najbliższych. 




To się musiało tak stać. Beatrice musiała przyjąć pod swój dach osieroconą siostrzenicę. Postąpiłaby przecież nieludzko, gdyby nie zajęła się dzieckiem swojej zmarłej siostry. Eddie czuł się w obowiązku dbać o dobro Catherine, choć powinien był zauważyć, że jego troska w pewnym momencie obrała zły bieg. Oboje nie mogli odmówić pomocy Marco i Rodolpho, dwóm kuzynom Beatrice, bo wśród Włochów panuje żelazna zasada, że rodzina musi sobie pomagać. Catherine musiała w końcu wyzwolić się z toksycznych więzi, jakie łączyły ją z Eddim, a ten z kolei - owładnięty chorą miłością do siostrzenicy swojej żony - nie mógł pogodzić się z tym, że jego podopieczna chce wyjść za mąż za Rodolpho. Marco, honorowy człowiek z zasadami, nie mógł puścić płazem zdrady, jakiej dopuścił się Eddie. Widać tu wyraźnie zależności przyczynowo skutkowe. Jedno zdarzenie zainicjowało drugie. To trochę tak, jak przy układaniu domino - wystarczy nieopatrzny ruch i cały, misternie ustawiony rząd przewraca się w jednej chwili. Tylko że to, co spotkało bohaterów "Widoku..." dojrzewało w nich przez długi czas.

Zdumiewające, jak świetnie reżyserka dopasowała artystów do każdej z ról. Szczególną uwagę zwraca gra Łukasza Lewandowskiego (Eddie) i młodziutkiej Martyny Byczkowskiej (Catherine). Razem stworzyli niezwykle niepokojący duet, a relacja, jaka łączy ich bohaterów została na scenie przedstawiona w bardzo wiarygodny sposób. Podobała mi się też kreacja Agnieszki Roszkowskiej (Beatrice). Aktorka swą grą przypomina mi trochę Agatę Kuleszę w spektaklu "Nad Czarnym Jeziorem" Dei Loher, w reżyserii Iwony Kempy. Trudno nie zauważyć, że uwaga widzów najbardziej była skupiona na Annie Moskal. Nic dziwnego - to ona, jako prawnik Alfieri i narrator, skradła ten spektakl w całości.  





Artur Miller stwierdził, że "w formie dramatycznej tkwi największa zdolność przekazywania ludzkości prawdy", a patrząc na dzieła, które stworzył, trudno nie przyznać mu racji. Jednak, żeby wydobyć z utworu całą głębię dramatu, trzeba umieć też dostrzec symbole i gesty, o których autor nie napisał wprost. Sztuka Agnieszki Glińskiej jest takich symboli pełna (chociażby krzesła, które bohaterowie przestawiają z kąta w kąt, w poczuciu beznadziejnej pustki i bezsilności). Reżyserka w genialny sposób uchwyciła proces powolnej destrukcji, pokazując wyraźnie, jak pod mikroskopem, czynniki, które miały wpływ na zaistniałą tragedię. Geniusz pisarza w połączeniu z ogromnym talentem i wrażliwością Agnieszki Glińskiej sprawił, że spektakl na scenie Teatru Dramatycznego ogląda się w atmosferze nieustannego napięcia, które jest z widzem jeszcze długo po skończonej sztuce. Wyszłam z teatru poruszona do głębi, a to chyba najlepszy komplement, jakim widz może obdarować reżysera. 



Zdjęcia, materiały - Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz