Z pozornie beztroskiego opisu czerwcowego dnia Klarysy Dalloway Virginia Woolf uczyniła wybitną powieść psychologiczną, która dziś, mimo upływu lat, wciąż zachwyca kolejne pokolenia czytelników. Dzieło uznawane przez wielu za traktat filozoficzny poruszający tak fundamentalne kwestie, jak sens ludzkiego istnienia, czy pojęcie swobody i wolności, to bez wątpienia ogromne wyzwanie dla reżysera teatralnego. Po zapoznaniu się z adaptacją Magdaleny Miklasz na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie odniosłam wrażenie, że obejrzałam zupełnie inną historię zupełnie innej pani Dalloway i że obie bohaterki łączy jedynie zbieżność nazwisk.
Przebrnęłam przez treść Pani Dalloway dwukrotnie i za każdym razem boleśnie odczułam ciężar geniuszu Virginii Woolf. Powieść niewątpliwie robi wrażenie, ale pozostawia też po sobie ogromny chaos i dojmujący niepokój. Jedna doba z życia londyńskich elit obfituje w tak wiele wydarzeń, wątków i refleksji, że momentami trudno nadążyć za tokiem myśli i uczuć głównych bohaterów. Sytuację komplikują dodatkowo liczne retrospekcje z młodości Klarysy i jej przyjaciół. Rozterki sercowe, sekretne romanse sprzed lat oraz nieustanne dylematy egzystencjalnie stawiają tę powieść na równi z wielkimi dziełami słynnych myślicieli. Prostota utworu jest tylko pozorna, bo ten jeden czerwcowy dzień pani Dalloway kryje wiele korytarzy do przeszłości, przez które musimy przejść, żeby w pełni zrozumieć problematykę książki.
Może właśnie dlatego ta wielka powieść nie doczekała się dotąd żadnej polskiej inscenizacji? Scena nie lubi zawiłych dzieł pozbawionych linearności zdarzeń, kipiących od plątaniny wątków. Dla wielu znawców utwór Woolf jest zupełnie nieprzekładalny na język teatru, ale jak wiadomo, zawsze w końcu znajdą się śmiałkowie, którzy postanowią spróbować. Magdalena Miklasz odważnie sięgnęła już po Bernharda, Bułhakowa, Gombrowicza, Witkacego i Kafkę, dlaczego więc miałaby się bać Virginii Woolf? Reżyserka potraktowała Panią Dalloway po swojemu. Ci, którzy widzieli Mistrza i Małgorzatę, Tutli-Putli, czy Ferdydurke, z pewnością dostrzegą w tym spektaklu wiele podobieństw do jej poprzednich realizacji. Niestety - surrealistyczny, groteskowy styl w jakim Miklasz stworzyła wiele wspaniałych malabarowych produkcji, tym razem zupełnie nie zadziałał. Pod wpływem dziwacznej formy przedstawienie straciło cały swój dramatyzm, sprowadzając Panią Dalloway do trywialnej opowieści o małych, śmiesznych ludziach oraz ich równie śmiesznym, małostkowym i niezbyt zajmującym życiu.
W rzeczywistości książce Woolf daleko do trywialności, a tytułowej bohaterki na pewno nie nazwalibyśmy rozdygotaną histeryczką. Niestety, trudno postrzegać inaczej grającą tę postać Agnieszkę Roszkowską, która uczyniła ze swej bohaterki krzyczącą w niebogłosy wariatkę. Właściwie całe przedstawienie grane jest na mocnych akordach, a oprócz rozwrzeszczanej Klarysy na scenie drą się także inni bohaterowie, przez co spektakl momentami jest dla widza ciężką próbą wytrzymałości nerwowej. Mając w pamięci filmowy obraz Marleen Gorris z 1997 r, liczyłam, że i tym razem zobaczę Klarysę Dalloway - elegancką damę w średnim wieku, która silne uczucia potrafi skrywać pod maską dobrotliwego, ciepłego uśmiechu, jak to pięknie pokazała w filmie Vanessa Redgrave. W spektaklu Magdaleny Miklasz bohaterowie jednak zupełnie nie panują nad własnymi emocjami, przecząc tym samym stereotypowym wyobrażeniom na temat powściągliwej, angielskiej socjety. ten wielki chaos myśli i słów stara się opanować na scenie sama Virginia Woolf, którą w sztuce gra Anna Stela. To zderzenie dwóch światów - fikcyjnego i rzeczywistego - w każdym innym utworze byłby bardzo interesującym zabiegiem, jednak w przypadku Pani Dalloway niepotrzebnie wprowadza na scenie jeszcze większy chaos.
Skoro już w pierwszych minutach spektaklu widzimy, że Woolf otwarcie dyskutuje z wymyślonymi przez siebie postaciami, możemy się domyślać, że reszta sztuki także nie będzie na serio. I faktycznie, nie jest. Ta luźna inscenizacja przypomina trochę surrealistyczny sen, w którym życie bohaterów toczy się w różnych wymiarach i na różnych płaszczyznach, przez co widz, który nie znał wcześniej treści książki, może się poczuć zupełnie wytrącony z równowagi. Absurdalną atmosferę tego świata podkreśla dziwaczna scenografia - znak charakterystyczny wielu spektakli Magdaleny Miklasz. Tętniący życiem Londyn, który Woolf tak pięknie opisywała w swojej powieści, w spektaklu jest zupełnie niewidoczny. Gwarną metropolię zastąpiła zielona łąka, a jedynym akcentem miejskiego życia jest... wanna stojąca w centralnym punkcie sceny. W tej wannie Klarysa Dalloway - królowa angielskich salonów - wita dzień przyodziana w rajtuzy, prześwitującą bluzkę i wielki kapelusz przypominający snop świeżo zebranej słomy.
Chciałoby się zapytać, dlaczego reżyserka konsekwentnie odrzuciła wszystko, co u Woolf najlepsze: historyczny czar dawnej Anglii, wielowymiarowe postaci i fascynujący obraz łączących ich zażyłości. U Miklasz wszystko zdaje się do siebie nie pasować, wszystkie sceny sprawiają wrażenie przypadkowych i wyrwanych z kontekstu. Ten wielki bałagan w życiu Klarysy Dalloway skłania do refleksji, że to główna bohaterka sztuki bardziej potrzebuje pomocy psychiatry, niż biedny Septimus Warren Smith, weteran I wojny światowej cierpiący na zespół stresu pourazowego. Wątek państwa Warren Smith, który w książce w jakiś sposób jednak wiąże się z postacią głównej bohaterki, na scenie wygląda jak pomyłka przy pracy - jak kolejny przypadkowy element, który nie powinien się tam znaleźć. I choć podziwiam starania Marcina Wojciechowskiego, który obłęd swojego bohatera zagrał bardzo widowiskowo, to niestety mam wrażenie, że ta tragiczna postać zupełnie ginie w scenerii kipiącej od absurdu.
Sztukę warto zobaczyć dla kilku bardzo dobrych kreacji aktorskich, które głęboko zapadają w pamięć. Wspaniale gra postać pisarki Anna Stela. Aktorka, którą dotychczas kojarzyłam głównie z groteskowymi rolami w malabarowych przedstawieniach, tym razem dała się poznać widzom jako dojrzała artystka, w pełni świadoma swoich scenicznych możliwości. Doskonale poradził sobie z postacią Piotra Walsha Waldemar Barwiński. Aktor zagrał tę rolę z ogromnym spokojem, sprawiając wrażenie, jakby w pełni odczuwał dylematy swojego bohatera. Nie zawiódł mnie też Marcin Sztabiński w niewielkiej roli statecznego Ryszarda Dalloway'a. Wielka szkoda, że reżyserka zrezygnowała z kilku naprawdę ciekawych postaci. Elżbietę Dalloway, córkę Klarysy i Ryszarda niepotrzebnie w spektaklu gra lalka. Zabrakło też - niewielkiej, ale jakże istotnej - pani Bruton o imponującej charyzmie i wielkich zapędach przywódczych. Obie bohaterki z pewnością wniosłyby na scenę więcej życia i równowagi.
Czekałam na premierę Pani Dalloway z wypiekami na twarzy, jednak spektakl Magdaleny Miklasz bardzo mnie rozczarował - głównie za sprawą samej koncepcji i formy, która spłyca treść i problematykę utworu Virginii Woolf. Refleksyjna, nieco filozoficzna powieść brytyjskiej pisarki mocno kontrastuje z pzedstawieniem na scenie Dramatycznego, w którym wszystko krzyczy - scenografia, kostiumy, artyści. Ta dziwna i bardzo głośna inscenizacja sprawiała, że zaczęłam wreszcie doceniać spokój i głęboki, filozoficzny ton płynący z kart powieści Woolf. Surrealistyczny piknik na trawie jest na pewno odważną i bardzo nowatorską interpretacją Pani Dalloway, nad którą warto się zastanowić. Magdalena Miklasz zrobiła pierwszy krok, pokazując innym twórcom, że nie taka Virginia Woolf straszna, jak się wszystkim wydawało. Czekam na kolejne teatralne wcielenia Klarysy Dalloway - tym razem w nieco bardziej klasycznym wydaniu.
fot. Krzysztof Bieliński
Materiały prasowe: Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz